... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Samantha lubiła się kochać wczesnym rankiem, w szaroperłowym brzasku, na pół przez sen, z akompaniamentem cichych westchnień i pomruków zadowolenia. Samantha lubiła się kochać w słońcu, wyciągnięta jak piękna rozgwiazda na nagrzanych, rzeźbionych wydmach. Ziarenka piasku tkwiły na skórze jak kryształki cukru. Ich miłosne wykrzykniki wznosiły się razem wysoko, jak piski zaciekawionych mew, które krążyły nad nimi z rozpostartymi nieruchomo białymi skrzydłami. Samantha lubiła się kochać w zielonej wodzie, za pierwszą linią załamujących się fal. On ledwie dotykał palcami nóg piaszczystego dna, a ona oplatała go jak morszczyn podwodną skałę, trzymając ich kostiumy kąpielowe w jednej ręce i śmiejąc się radośnie. — To co smakuje samicy wieloryba, smakuje również Samancie Silver! Kocham cię, Moby Dick! Samantha lubiła się kochać nocą. Włosy, wyszczotkowane starannie, pachnące i połyskliwe zarzucała z góry na Nicka, klęcząc nad nim okrakiem. Te włosy, prześwietlone blaskiem lampy, były jak złote sklepienie świątyni miłości, w której Samantha gorliwie pełniła rolę kapłanki. Nade wszystko jednak Samantha była wibrującym, szalonym życiem •— i wieczną młodością. Przez nią Nicholas odzyskał uczucia, które przepadły, jak sądził, na zawsze, stłamszone cynizmem i pragmatyzmem życia. Dzielił z nią na nowo dziecięcy zachwyt dla drobnych cudów natury: lotu mewy, pojawienia się delfina, delikatności muszli wyrzuconej na plażę. Dzielił z nią również oburzenie i niezgodę na to, że nawet tutaj, na tak 151 odległe i odludne plaże docierają plamy ropy z wielkich zbiornikowców, płynących gdzieś za Przylądkiem Igielnym. Bryłki ropy przyklejały im się do stóp, brudziły skały, sklejały pióra padłych pingwinów wyrzuconych przez morze. Samantha była samym życiem i wystarczyło zetknąć się z jej ciepłem i usłyszeć jej srebrzysty śmiech, by się odmłodzić. Iść obok niej, znaczyło przechadzać się pod rękę z siłą i witalnością. Nie brakowało Nickowi siły, by spędzać z nią cały dzień w morzu, na słońcu, potem tańczyć przez pół nocy przy głośnej muzyce, a gdy wreszcie Samantha padała z nóg, wziąć ją na ręce i odnieść do bungalowu ponad plażą. Leżała w jego ramionach jak śpiące dziecko, skóra piekła ją nieco po tylu godzinach w słońcu, a mięśnie kurczyły się rozkosznie ze zmęczenia. — Och, Nicholas, Nicholas, chce mi się płakać ze szczęścia. Potem, z worem pretensji, przybył Larry Fry, czerwonogęby, rzucający oskarżenia, jak mąż, któremu żona właśnie przyprawiła rogi. — Dwa tygodnie — pienił się — przez te dwa tygodnie Londyn, Bermudy i St. Nazaire doprowadziły mnie prawie do obłędu! Wyciągnął wstęgi teleksów, które wyglądały jak Encyclopaedia Britannica w odbitkach szczotkowych. — Nikt nie wie, co się z panem stało. Nagle zapadł się pan pod ziemię — wyrzekał. Barmana w białej kurtce poprosił o duży dżin z tonikiem i opadł ciężko na stołek obok Nicka. — Prawda jest taka, że przez pana, panie Berg, omal nie straciłem pracy. Można by pomyśleć, że osobiście pana zakatrupiłem i wrzuciłem ciało do zatoki. Musiałem wynająć prywatnego detektywa, żeby sprawdził wszystkie hotele w kraju — dla uspokojenia pociągnął solidny łyk dżinu. W tym momencie do holu koktajlowego zeszła Samantha. Miała na sobie luźną suknię dokładnie w tym odcieniu zieleni, co jej oczy. Wśród porannych gości barowych zapadła pełna uznania cisza. Larry Fry zapomniał o swoich pretensjach i gapił się na Samanthę, aż pot zaczął mu się obficiej perlić na łysinie. — U la, la — wymamrotał, ale jego zachwyt zamienił się w konsternację, gdy Samantha skierowała się prosto do Nicholasa, położyła mu rękę na ramieniu i na oczach wszystkich pocałowała go namiętnie w usta. Dało się słyszeć ciche, chóralne westchnienie obserwatorów, Larry Fry zaś z wrażenia rozlał dżin. 152 — Musimy jechać natychmiast — zadecydowała Samantha. — Nie możemy zwlekać nawet przez godzinę, Nicholas, bo zepsujemy wszystko. Było cudownie, ale teraz musimy jechać. Nick zgadzał się z tym. W ciągu godziny ściągnął dwusilnikowy samolot geechcraft Baron. Wystartował z małego trawiastego pasa w pobliżu hotelu i dotarł na lotnisko Jana Smutsa w Johannesburgu na godzinę przed odlotem rejsowej maszyny linii UTA do Paryża. — Nigdy nie leciałam w tej części samolotu — powiedziała Samantha, patrząc z aprobatą na wystrój kabiny pierwszej klasy. — Czy to prawda, że tu można jeść i pić, ile się tylko chce, za darmo? — Tak. Ale nie czuj się osobiście zobligowana do bicia rekordu obżarstwa. Zostali na noc w paryskim hotelu Georg V, a nazajutrz zabrali się przedpołudniowym samolotem TAT do Nantes, gdzie było lotnisko najbliższe stoczni St. Nazaire. Jules Levoisin czekał na nich na Chateau Bougon. — Nicholas! — krzyknął radośnie i wspiął się na czubki palców, by cmoknąć go w oba policzki i owionąć przy tej okazji aromatem silnej wody kolońskiej. — Nicholas, ty piracie, sprzątnąłeś mi ten statek sprzed nosa. Kawał z ciebie drania. Ostrzegałem cię — odsunął Nicka na odległość ramienia — żebyś się za to nie brał, prawda? — Prawda, Jules, ostrzegałeś. — Na darmo. — Jules pokręcił wąsa. Był w drogim garniturze z kaszmiru i miał krawat firmy Yves St. Laurant. Na lądzie był zawsze dandysem. — Jules, postawię ci lunch w La Rótisserie — obiecał Nicholas. — Wybaczam ci — powiedział Jules, bo był to jeden z jego ulubionych lokali. W tym momencie zauważył, że Nicholas nie podróżuje sam. Cofnął się, popatrzył uważnie na Samanthę i można było odnieść wrażenie, że trójkolorowa flaga rozwija się przy nim, orkiestra dęta zaś grzmi pierwszymi taktami Marsylianki. Bo jeżeli zaloty są ulubionym sportem Francuzów, to Jules L>evoisin uważał się za weterana reprezentacji narodowej. Skłonił się głęboko i połaskotał dłoń Samanthy sztywnymi, czarnymi wąsami. — Ona jest za dobra dla ciebie, mon petit, więc ci ją zabiorę — oświadczył Nickowi