... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Niebezpieczeństwo kryło się w sąsiedzie, w samym sobie, przede wszystkim w szczerości, gdy opadały więzy i zasypiali niewidzialni strażnicy. - Jak pan się czuje, Charlie? - zapytał elegancko Smith widząc, że współtowarzysz nie śpi. - Dziękuję, a pan? - Wspaniale, Charlie, jak zawsze... Nie jest pan głodny? - Nie. - MacDonald od razu wszystko sobie przypomniał i uznał, że nie należy odwlekać rozwiązania tej sytuacji. - Wiecie panowie, postanowiłem, że wycofuje się z gry. Zawracam. - Być może ma pan racje. W głosie Włocha zabrzmiała ulga. - Na swój sposób, oczywiście. A czy pan, Roberto, nie zmienił decyzji? - Pójdę z panem, Tom. - A wiec proszę, przyjacielu, niech pan zaopiekuje się Joy! - Valenti gwałtownie odwrócił się w stronę zbierającego rozłożoną na kamieniach odzież Australijczyka. -Jeżeli nie wrócę, nie wrócimy- poprawił się - powiedzmy po upływie tygodnia, niech pan jej pomoże powrócić do cywilizowanego świata. - Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy - obiecał MacDonald. Smith i Valenti odprowadzili MacDonalda i zaczęli szykować się do drogi. Profesor wyszedł na półkę skalną i osłonił dłonią oczy. Za gajami muszkatowców, za rzeką z jej wodospadami i zarośniętymi lotosem starorzeczami, za górą - Valenti ujrzał pięć ośnieżonych szczytów. Była to wielka Kanczendzanga i gdzieś tam, u jej podnóża, spowitego kłębami żófto-zielonych par, kryło się tajemnicze wejście do zaklętej krainy. Srebrnoszara, tytanowa kula bezszelestnie przesuwała się w zaczarowanej ciszy. - To sur - z uśmiechem wyjaśnił Valenti i skierował lornetę na trującą chmurę. - Strzeże Szambali. - No proszę! - obojętnie odparł Smith. Niedawno każda aluzja dotycząca tajemniczej krainy powodowała, że zaczynał snuć gorączkowe domysły, ale teraz i tak wiedział już wszystko, co wiedzieć powinien i nie czuł potrzeby podzielenia się tym z innymi osobami. Poprzednie życie zszarzało ostatecznie, a wraz z nim umarła i ciekawość. - Jestem przekonany, że zdołamy pokonać te ostatnią przeszkoda! - Starając się nie okazywać radości profesor powoli chował lornetę. - Życzę panu powodzenia, Tom. Jestem pewien, że wszystko będzie o key - Porzuca mnie pan? - Valenti natychmiast posmutniał. - Ale dlaczego, Roberto? - Tak trzeba, profesorze. Rozstaniemy się przy tych schodach. Widzi pan? Zasypane są białymi kwiatami. - Czy spotkam pana, gdy będę wracał? - spytał Valenti patrząc Smithowi w oczy. - Nie wiem. - Amerykanin spojrzał w bok. - Niech pan próbuje... - No cóż, pójdę sam. Powinienem dowiedzieć się, co tam jest. Dowiem się. - Mną też stale kierowało poczucie obowiązku. Ale teraz, Tom, ostatecznie zrozumiałem, że nic nikomu nie jestem dłużny. Nawet samemu sobie. - I nie wydaje się panu, że jakoś pana zubożyło?... - Zubożyło? Pan żartuje, Tom! Stałem się ostatnim nędzarzem! Ale to obdarzyło mnie zadziwiającą wolnością. - A wiec żegnaj przyjacielu. Nie mam już panu nic do powiedzenia. - Żegnam pana signore! Uścisnęli się, postali tak chwile i rozeszli, bowiem każdy z nich znalazł swą prowadzącą w dół ścieżkę. następny Jeremiej Parnow Zbudź się w Famaguście . 21 . Rankiem Joy odszukała Szerpę, który zdążył już opróżnić cztery butle cz'angu. - Mam zamiar odwiedzić t e n dom, mister Temba. Mam już dość oczekiwania całymi dniami i zdychania z nudów. Chciałabym się trochę przewietrzyć. - Weźmie pani jaki? - Wole pozostawić je pod pańską pieczą. Kiedy wróci mister Valenti, to proszę mu powiedzieć, gdzie jestem, dobrze? - Ale ja nie czekam na mister Valentiego, madame, mam czekać na mister Smitha. Jeszcze cztery dni madame. Piątego ranka będę wolny. - To wszystko jedno, przecież poszli razem... Innymi słowy, wie pan, gdzie mnie szukać. - Rozumiem, madame. W każdym razie przyjadę po panią w drodze powrotnej. Czy życzy pani sobie bym przyniósł siodło? - Niech pan będzie łaskaw, mister Temba - Joy skinęła głową. - A ja pójdę się pakować. Wyjechała o dziesiątej i koło południa przekroczyła granice pustyni, na której już nie mogła znaleźć miejsca, by się ukryć i przeczekać upał. Bezchmurne niebo i odbijające się od pokrytego miką żwiru promienie słońca szybko dały się we znaki niedoświadczonej podróżniczce. Mimo - "stetsona" i okularów przeciwsłonecznych ledwo trzymała się w siodle. Ciężkie powieki opadały mimowolnie, w skroniach i potylicy narastał ciężki ból. Gdy dostrzegła samotną, rzucającą długi cień postać pomyślała początkowo, że to halucynacja. Przymknęła zmęczone oczy, poczekała aż trochę przygasną tańczące, purpurowe kręgi i ostrożnie uniosła dygoczące rzęsy. Cień nie zniknął. Joy popędziła muła i wkrótce zrównała się z wychudzoną staruchą, która wlokła się nie wiadomo gdzie po rozpalonych kamieniach. Przytrzymała nieco wodze chciała zapytać o coś biedną podróżniczkę, ale nic nie przyszło jej do głowy W uszach dudniło, świadomość tonęła jak w lepkiej mgle. Joy przejechała obok i gdy prawne zapomniała już o spotkaniu, nagle gwałtownie ściągnęła wodze. Przez mózg przeleciała koszmarna myśl