... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zaraz zabieram się do zapalenia prymusa. Po kilkunastu minutach w izdebce rozchodzi się już przyjemne ciepło. Czad i dym nie przeszkadzają mi zupełnie. W czajniku topię śnieg na kawę, otwieram puszkę konserw mięsnych, odgrzewam je w pudełku uważając, żeby się nie przypaliły. Posiłek trwa nie dłużej niż dwadzieścia minut. Szybko zbieram sie. do odejścia. Na wszelki wypadek biorę ze sobą jeszcze jeden kawałek liny i dużą klamrę żelazną, z której zrobiłem hak. A nuż uda mi się zarzucić hak na beczkę i przyciągnąć ją do brzegu? Kilkanaście minut jazdy na nartach, ostry zjazd, podejście pod górę — i znów jestem nad brzegiem zatoki. Zsuwam się po śniegu w dół, trzymając się mocno za linę — bez przerwy pamiętam o niebezpieczeństwie lawiny. Beczka przesunęła się jeszcze bliżej brzegu, jest jednak ciągle zbyt daleko, żeby można było zarzucić na nią hak. Jaka szkoda, że jestem sam! Gdyby nas było dwóch, jeden wszedłby do wody, ubezpieczony liną przez drugiego. W tej beczce są przecież aparaty, akumulatory, poczta — wszystko, co tak bardzo jest nam teraz potrzebne. Powoli zapada ciemność, śnieg wali coraz gęstszy. Wiatr wzmaga się. Czekam cierpliwie — a nuż przypływ podsunie beczkę jeszcze bliżej? Morze huczy, fala bije głucho o brzeg. Nie wiem już, jak długo czekam. Dookoła mnie zapada zupełny zmrok. Wiatr przechodzi w sztorm — wszystko pokryte jest świeżą bielą puszystego śniegu. W pewnej chwili wydaje mi się, że przez szum wiatru i huk fal słyszę jakby jakieś wołanie... Widzę, że na białej ścianie wznoszącej się nad moją głową coś się porusza. Krzyczę głośno — jeśli to ktoś z moich towarzyszy, to damy sobie radę... Wspinam się do góry, coś szarego przemyka przede mną. Ach, to tylko lis! Ledwie przedostałem się do mego samotnego schroniska. Ostatnie metry przesuwałem się zgięty prawie we dwoje, żeby utrzymać się na nogach — wiatr niemal unosił mnie w powietrzu. Krótko palę prymus, lampy nie zapalam w ogóle. Obawiam się, że burza, która nadciągnęła, może potrwać parę dni i uwięzi mnie w schronisku. Nafty musi mi wystarczyć. Wsuwam się do worka — nie mogę jednak zasnąć. Jednostajne, jękliwe wycie wichru budzi dziwny niepokój. Czuję wzrastający chłód. Kładę na siebie wszystko, co mam w plecaku: swetry, wiatrówki” szaliki. Za zawalonym śniegiem okienkiem panuje nieprzenikniona ciemność. Wiatr trzęsie całym domkiem — szczęście, że od strony morza zasłonięty jest on przez małą wyniosłość, inaczej dawno już zostałby zniesiony. Zmęczony, niewyspany, budzę się rano. Śnieg pada, wiatr bardzo silny, słabszy jednak niż wczoraj. Gotuję kawę, część wlewam do termosu i zabieram ze sobą. Przypinam narty — mimo niepogody muszę obejrzeć, co burza zmieniła w zatoce. Może wydobyła spod lodu inne beczki? A może wyrzuci na brzeg tamtą? Schodzę w dół prawie nic nie widząc przed sobą. Nie poznaję okolicy, burza zostawiła ślady — wszystko okryte grubą warstwą śniegu, morze zakute w lód, lekko kołysany ruchem fal. Panuje tutaj większa cisza niż na górze. Trudno, nic nie zdziałam. Beczki, którą wczoraj widziałem, ani śladu. Zniechęcony wracam do schroniska. Jest coraz chłodniej, temperaturę oceniam na około -15°C. Uderzenia wiatru znacznie osłabły. Nocny huragan musiał dąć z siłą niemniejszą niż dwadzieścia dwa metry na sekundę. Nie ma mowy, żebym mógł dziś powrócić do stacji — w tej kurzawie śniegu na pewno bym zabłądził, muszę więc siedzieć przez całą dobę w schronisku. Cały dzień i noc z 16 na 17 lutego szalał wiatr wyjąc i zawodząc. Słyszałem w nim różne odgłosy; możliwe, iż był to skowyt lisów, których jest tu dość dużo. Samotność ciąży mi dziś nieznośnie. Brak jakiejkolwiek pracy, książek, długie godziny rozmyślania... Widzę, że bez nawału pracy nie moglibyśmy wytrzymać na Wyspie Niedźwiedziej. Rozumiem dobrze, jak bardzo męczyli się Nansen i Johansen skazani na bezczynność podczas długiej nocy polarnej, spędzonej w jaskini na Ziemi Franciszka Józefa... Światło kopcącej lampki, w której palił się tłuszcz morsa, nie zachęcało Fridtjöfa Nansena do pisania. Na podłodze najeżonej ostrymi kamieniami, których nie udało się usunąć, nie można było rozłożyć się z notatkami, tym bardziej że często tonęła ona w kałużach wody ściekającej z pokrytych sadzą ścian. Posłania wymoszczone w skale były tak twarde, że w dzień Norwegowie nie mogli już na nie patrzeć, a poza tym... „nie mogłem nic pisać — wspomina Nansen — bo ręce moje powleczone były grubą warstwą tłuszczu i sadzy, która pokrywała papier czarnymi plamami”. Straszny los. Podmuchy wiatru wstrząsają ścianami mego domku... Żeby tak można było przespać tę burzę... Ale nic z tego. Wiatr wzmaga się. Brzmi w nim jakby jakaś skarga, jakby wołanie o ratunek. Zrywam się na równe nogi. Nastawiam ucha — nie, to tylko wiatr... Wszystkiemu winna ta przeklęta bezczynność. Dopiero 18 lutego, a więc trzeciego dnia nad ranem, burza uspokoiła się