... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Szkoda, że mama nie będzie miała pralki... - mruknęła Saana. 71 - Tatuś na pewno coś wymyśli... - pocieszałem Ren zatrzymał się nagle. - Zaczepił o coś rogiem... - Saana wyciągnęła jak mogła najwyżej. Z dziupli zwisał złoty łańcuch. Po gałęzi drz skakała sroka, wrzeszcząc wniebogłosy. - A to złodziejka! - Klasnąłem w ręce. - Mus sprawdzić, co jeszcze ukradła. W dziupli była srebrna łyżeczka, broszka z kolorc mi kamykami i złoty zegarek. Wskazywał pi Spojrzałem na swój. Wszystko się zgadzało... Zegarek i łańcuch powiesiliśmy renowi na rogach, Saana przypięła sobie bros2 a ja schowałem łyżeczkę do kieszeni. - Miko wygląda jak choinka... - zdziwiła się mama, kiedy wróciliśmy do domu. -. się o was niepokoiłam... Skąd to macie? - Och, to długa historia... - Podrapałem się w zamyśleniu po nosie. - Dobrze, że nam się nigdzie nie spieszy... - Uśmiechnęła się. Zobaczyłem przed domem duże pudło. - Co to jest? - spytała Saana. - Nowa pralka - powiedział z dumą tatuś. 72 GO f •N - Nie nazbieralibyście grzybów na kolację? - spytała mama. Kłóciliśmy się właśnie z Saaną, kto ma poukładać porozrzucane zabawki. - Posprzątacie później... - Mama rozejrzała się po naszym pokoju i westchnęła ciężko. - Tylko nie oddalajcie się za bardzo. Cały kosz można zapełnić w zagajniku przy domu. Wskoczyliśmy w gumiaki i w kurtki przeciwdeszczowe. Przez szare niebo tylko gdzie- niegdzie przebłyskiwało słońce. Powietrze było chłodne i wilgotne, jak to jesienią. - Ja będę niósł kosz! - Porwałem go z ławy, zanim Saana zdążyła się zbliżyć. - A nieś sobie... - zgodziła się nadspodziewanie łatwo. Na skraju lasu dogonił nas Miko. - Też chcesz zbierać? - zdziwiłem się, a on grzebnął kopytkiem i przysiadł zapraszająco. Saana nadziała mu na rogi dwa znalezione już grzyby. - Będziemy zbierać z góry - zdecydowałem, pakując się na jego grzbiet. - Stąd le- piej widać. - No coś ty... - Saana popukała się w czoło, odwróciła na pięcie i ruszyła przed sie- bie. - Minęłaś! Minęłaś! - darłem się, zachwycony. - To zleź i sobie zerwij! - Wykrzywiła się szpetnie i przykucnęła pod dębem. Spod mchu sterczały dwie brązowe główki. 74 - Ale ty jesteś! - Zezłościłem się. - Możemy pojechać do dużego lasu. Tam nie trzeba przedzierać się przez krzaki, żeby coś znaleźć! Miko podszedł do Saany i trącił ją nosem. Wsiadła, nadziewając mu na rogi ko- lejny okaz. Ruszyliśmy. Ren biegł lekko, jakbyśmy nic nie ważyli. Las był coraz wyższy. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, otaczał nas zapach wilgoci, grzybów i zwierząt. - Wiesz, że są tu niedźwiedzie? - szepnąłem Saanie do ucha. - Cicho bądź... - Machnęła ręką. Usłyszałem dalekie wycie. „I wilki", powinienem dodać, ale zamiast tego zacząłem fałszywie gwizdać jakąś melodyjkę. Miko zatrzymał się na rozwidleniu dróg. - Poczekaj tu na nas... - Poklepałem go po grzbiecie, dając do zrozu- mienia, że chcę zejść. - Nazbieramy grzybów i pojedziemy dalej. - Wrócimy do domu! - Tupnęła Saana, stojąc już na ścieżce. - Zobacz... - Pokazałem jej kolonię kurek, przycupniętych w wysokich trawach. Szybko kosz był pełen. . t 75 Oparłem się o wielki głaz. Ale omszały, pomyślało mi się, kiedy drgnął. - Uciekaj! - wrzasnęła Saana. Coś ryknęło grubo wprost mi do ucha. - Niedźwiedź! Lecieliśmy na oślep, potykając się o kamyki i korzenie, wpadając na drzewa. - Miko! - krzyczałem. - Gdzie jesteś? Miko?! Prawie się z nim zderzyliśmy. Był też przestraszony. Nos drgał mu, nerwowo, boki dogotały. Ruszyliśmy galopem. - Gdzie kosz? - spytała słabym głosem Saana. Nie odpowiedziałem. Niebo wisiało nad nami tak nisko, że czubki sosen zdawały się wbijać w jego brzuch. Ren co chwila przystawał, biegł to w jedną stronę, to w drugą, węsząc dookoła. - Dobrze, że chociaż te grzyby nam zostały... - zażartowałem słabo, pokazując na rogi Miko. Wtedy jedno z drzew pochyliło gałęzie i zdjęło pierwszy grzyb. Przetarłem oczy. To jakaś bzdura, pomyślałem, ale już następne, jak szpony, przytrzymywały rena. - Miko, pędź do domu... - piszczała Saana. On nie wie, gdzie jesteśmy, uświadomiłem sobie z przestrachem. Zabłądził... A może też... Patrzyłem, jak drzewa przesuwają się, korzenie pełzną po ziemi jak 76 olbrzymie pająki, a grube pnie gną się w naszą stronę, jak ulepione z plasteliny. Gałęzie wirowały nad naszymi głowami, zasypując nas liśćmi. - Miko... - Starałem się, żeby mój głos brzmiał normalnie. - W drogę... Dookoła było coraz mniej miejsca, drzewa zataczały krąg: tańczyły, chwytając się za sękate łapska. Odsunąłem stanowczo jeden z konarów, wczepiony w poroże rena. Miko szarpnął się w bok i rzucił w niewielką przerwę między potężnym bukiem a smukłą brzozą. 77 Gładziłem go jedną ręką, drugą obejmując Saanę, żeby nie spadła. - Cco... t...to b...było? - Szczękała zębami. - Najważniejsze, że było- wykrztusiłem. Las, przez który biegliśmy teraz, wydawał się normalny, chociaż zupełnie mi nie znany. Nagle usłyszałem śmiech. Wzmagał się, zataczał coraz większe kręgi Nerwowy i złośliwy chichot, śmiech dyskretny, elegancki, lekko zakłopotany a wreszcie tubalny, nieokiełznany, bezczelny. Śmiały się porosty, krzaczki, drzewa małe i duże, liściaste i iglaste. Bez wyjątku. Zarykiwały się, ściskając gałęziam brzuchy, jakby się bały, że za chwilę pękną. Nie wiem, czy echo wyolbrzymiało ten śmiech, czy też roześmianego lasu było tak dużo. - Śmiej się... - szepnąłem w ucho Saanie. - Spróbuj... Sam roześmiałem się najgłośniej, jak mi na to pozwalało ściśnięte gardło. Zaległa cisza