... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- To nie jest pogoda do jazdy - usłyszał. - Pojadę karetą. Koń potrząsnął głową i poufale trącił pyskiem ramię swojego pana. Zazwyczaj gest ten uspokajał Clausa, dziś wręcz przeciwnie - zdenerwował i obudził jakieś dalekie, bolesne wspomnienie. Ból wówczas rzeczywiście był dotkliwy i tak mocny, że Claus myślał, iż go nie przeżyje. Wczesnym rankiem na potajemnym parkurze spadł z konia przy przeszkodzie, którą własnoręcznie zbudował, by ćwiczyć i zostać lepszym jeźdźcem od Roberta... Zapamiętał na całe życie ten upadek, zdumienie i ból, który nie ustępował... Koń z gęstą grzywą i wilgotnymi nozdrzami pochylał się nad nim, lejce zwisały bezwładnie i Claus próbował się ich chwycić, lecz nie był w stanie podnieść ręki. Bez ruchu czekał, aż ból ustanie, sparaliżowany strachem, że nigdy w życiu nie będzie już mógł chodzić o własnych siłach. - O której mam jutro stawić się w mieście, panie majorze? - zapytał Urbanek. - Przysłano nowe siodło, nie chcecie go zobaczyć? - Ordynans poklepał rumaka po karku. - Tak go jutro wypucuję, że aż będzie błyszczał. To musi być najładniejszy koń w orszaku weselnym. Claus najchętniej by uciekł, gdyby nie czuł, że jest obserwowany. Powozy stały przy bramie, śnieg padał coraz mocniej, zacinał w twarz. Claus miał wrażenie, że patrzy na świat przez rozedrgane zwierciadło. Nagle wszystko wydało mu się dziwnie małe, brama i powozy odsunęły się strasznie daleko, stały się odległe, jak jutrzejszy ślub z Christine von Sonsfeld. Niczym ślepiec otworzył drzwiczki powozu, rzucił się do wnętrza i krzyknął: - Do miasta, najkrótszą drogą! - Za pozwoleniem, panie baronie, dziś wieczór zamknięto wały koło starego portu. Nie przejedziemy. - Jechać i nie dyskutować! - Jadę, ale jak pan baron bardzo się spieszy, to na koniu byłby w domu szybciej. - Gdyby ruszył, już bylibyśmy w połowie drogi - burknął Claus, zasuwając firanki. Cienka jedwabna tkanina przymarzła do szyb i przy szarpnięciu pozostała mu w ręku, zielonkawobura, brudna. Na podłodze powozu widniały plamy po rozlanym czerwonym winie, z tapicerki unosił się przykry zapach pleśniejącej morskiej trawy. Był to jeden z powozów, w którym panowie oficerowie urządzali sobie miłosne schadzki. "Powóz podnieca mnie bardziej niż łóżko" - mawiał Scholl, ilekroć zabierał głos na temat kobiet. Claus zamknął oczy. Chciał zapomnieć głos Scholla, lecz jego austriacki akcent wciąż brzmiał mu w uszach, gdy cicho opowiadał o wydarzeniach w Altenbaunie. - A tymu wszystkimu prziglądał sie pan baron Robert von Haaaynau - znacząco podkreślił pierwszą sylabę nazwiska. W ostatecznym rachunku po zajściu w Altenbaunie pozostanie jedynie wieść, że gdy wieszano Leßberga, był tam ktoś z Haynauów. Co też Scholl robi teraz? Na pewno siedzi już w oficerskiej kantynie, otoczony tuzinem słuchaczy, i po raz setny opowiada swoją historię. Do capstrzyku wszyscy w koszarach, a rano już całe miasto będzie wiedziało, że Robert ma coś wspólnego z powieszeniem przez wieśniaków werbownika. Nagle kareta szarpnęła i zatrzymała się. Ekwipaże landgrafa tarasowały nadbrzeżną drogę, która wzdłuż Fuldy prowadziła do miasta. Konie nakryto derkami, okutani w płaszcze woźnice i lokaje stali obok karet i przytupując z zimna, obserwowali łyżwiarzy na zamarzniętej rzece. Na skarpie zatknięto zapalone pochodnie, lecz błękitniejące o zmierzchu niebo wciąż było jaśniejsze od ich słabego żółtawego światła. Tafla lodu połyskiwała srebrzyście, padały już tylko pojedyncze płatki śniegu, a w zatoczce, gdzie latem cumowały łodzie, usadowiła się orkiestra. Nieco na uboczu trzymała się grupka kobiet. Wzdłuż Fuldy do miasta było już niedaleko. Claus zapłacił woźnicy i z brzękiem ostróg zszedł po skarpie na lód. Hałas wydał mu się przeraźliwie donośny. Chętnie poszedłby wałem przy twierdzy, tam jednak stały rzędem książęce powozy. Łyżwiarze zajęci są sobą i nie będą na niego zwracać uwagi, natomiast lokaje i woźnice z braku innego zajęcia zaczną pożerać go wzrokiem. Tymczasem kobiety już go dostrzegły. Chciał jakoś się wymknąć, ale zawirował wokół niego krąg szerokich kapeluszy, szalów, mufek, zapachniało perfumami. Kilkanaście par rąk przytrzymywało go ze wszystkich stron. Dziewczęta były znajomymi Christine; gdy zamieszkała w domu przy Haldenstein, utworzyły coś w rodzaju jej dworu. Claus pocieszał się, że akurat Christine z nimi nie było. Teraz nie potrafiłby spojrzeć jej w oczy... Kobiety mówiły wszystkie naraz. Ciągnęły Clausa w stronę brzegu, gdy nagle pod ich stopami złowieszczo zatrzeszczał lód. Z piskiem rozpierzchły się na wszystkie strony, rysując łyżwami na lodzie ślady przypominające pajęczynę. Claus szedł dalej, ostrożnie stawiając stopy. Muzyka nagle ucichła, lodowisko opustoszało. Kobiety wspinały się po nasypie, wspomagane przez lokai. Na lodzie tylko jedna osoba dalej kręciła swoje figury. Wysoki futrzany kołnierz wokół jej szyi ułożył się na kształt kielicha, spod białej czapki powiewały gęste blond włosy. To była Christine. Nie zwracając uwagi na wołania ze skarpy, tańczyła w rytm własnej, niesłyszalnej melodii. Latarnie na moście też już zapalono. W witrażowych oknach kościoła Św. Marcina tajemniczo połyskiwało różnymi barwami światło świec - odbywało się wieczorne nabożeństwo. Nieco powyżej, za skrzyżowaniem, znajdowała się Szkoła Łacińska, do której Claus chodził przez wiele lat. W pamięci wciąż miał długą klasę, zakończone ostrym łukiem okna i krzyż na frontowej ścianie, który pewnego dnia spadł i utrącił kawałek muru. Cały rok Claus uczył się jak szalony pod kierunkiem guwernera, by z Robertem pójść do jednej klasy. Udało się, ale rektor nie pozwolił im siedzieć w tej samej ławce. Clausa posadzono w pierwszej, Roberta w ostatniej, mimo to i tak w czasie sprawdzianów kartka od brata trafiała do rąk Clausa w odpowiednim momencie. Nigdy nie odmówił mu pomocy ani w nauce, ani w codziennych drobnych kłopotach. Claus przypomniał sobie historię z braćmi Grandidier, z którymi w latach szkolnych ustawicznie rywalizowali. Kiedy pewnego dnia wyłowiono z Fuldy ciało młodszego Grandidiera, akurat w miejscu gdzie cumowała stara łódź Roberta i Clausa, ich nazwisko było na ustach całego Kassel, choć nikt nie wątpił, że był to wypadek i Haynauowie nie mają z tym nic wspólnego. Czy aby dziś nie jest tak samo? Dlaczego w ogóle wdał się w dyskusję z tym Schollem? Dlaczego nie zaprotestował? Stchórzył, ustąpił pola, nie zapanował nad sytuacją. Nagle zrobiło mu się wstyd. Nie potępiał Roberta, że wpakował go w kłopotliwą Sytuację, lecz siebie, że nie próbował go bronić. Przy kamiennej kolumnie u wejścia do Szkoły Łacińskiej leżała czerwona wełniana rękawiczka, tak zniszczona i brudna, jakby bawiły się nią uliczne koty