... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Tłoczyły się na ścianie, roz- pychały, gdzie popadło. Szklane misy pełne wisiorków, pół- ki zastawione cudacznymi książkami, sterty półszlachetnych kamieni, dzbanuszki, figurki i diabli wiedzą co jeszcze. W „Trampie", którym Jacek zarządzał do wczoraj, wszystko musiało być podzielone na działy, wygodnie i przejrzyście rozłożone. Wschodni bazar, jaki panował tutaj, jeżył mu włosy na głowie. W jaki sposób klient ma co- kolwiek znaleźć? Lodowaty, listopadowy deszcz został na zewnątrz i siekł przygnębiające podwórko pomiędzy zapyziałymi kamienicami, noszącymi jeszcze ślady po pociskach. Wi- dać było trzepak, pokręcone drzewko i schody prowadzące do znajdującego się w oficynie małego sklepu, wyspecja- lizowanego w sprzęcie do sportów walk Wschodu, gdzie przed chwilą beznadziejnie próbował znaleźć pracę. Bałaganiarskie wnętrze miało przynajmniej tę dobrą cechę, że najwyraźniej oczekiwano, iż klient będzie buszował wśród półek, gablotek i stert najdziwniejszych przedmiotów. Nikt nie wyskakiwał z natrętnym: „W czym mogę pomóc?" Pomóc? Do diabła, we wszystkim. Chciał mieć z powrotem przyjaciół, mieszkanie, pub „Shiobhan" i swoją pracę. Chciał prowadzić niewielki, niezależny sklep sportowo-turystyczny, wraz z trzema podobnymi so- bie wariatami. Chciał uniknąć najgorszego, które już sie- działo mu na karku. Upadku na dno. Supermarketu. „Pra- cownik działu »Rekreacja« proszony jest do kasy numer osiemdziesiąt sześć". Chciał, żeby wróciła Magda. Tylko nie ta upiorna z ostatnich miesięcy, ale tamta dawna Magda, która nagle gdzieś się podziała. Nie chciało mu się wychodzić na ten deszcz i zimno, na listopadową szarówkę. Właściciel albo może pracownik siedział w jednym z dalszych pomieszczeń, pod sufitem grzmiały jakieś dziwne, wibrujące dźwięki, jakby pijany Tybetańczyk ry- czał w pustej beczce. Gdzieś tliły się kadzidełka, napełnia- jąc pomieszczenie duszącym, ciężkim zapachem. Spojrzał na tablicę zawieszoną dziesiątkami małych amuletów wyciętych z mosiężnej blachy. Zapewniały po- wodzenie finansowe, szczęście, harmonię, pogodę ducha, zdrowie, chroniły przed atakami i agresją, stawiały zaporę nieszczęściom. Do wyboru. Pięknie. Powinien kupić wszystkie. Przy drzwiach wisiała spora korkowa tablica pełna ogłoszeń. To było dopiero coś. Niektóre przywodziły na myśl agencje towarzyskie. „Ligia i Luiza - wróżki przez całą dobę" Ciekawe czy mają też wizyty domowe? „Uzdra- wianie duchowe i odwracanie klątw - także na odległość". „Teodorus - uzdrawianie energetyczne". Jacek pokręcił głową z niedowierzaniem. Jedna z tych wizytówek na- prawdę robiła wrażenie. „Ochrona przed demonami, od- prowadzanie klątw, usuwanie przeszkód, odnajdowanie drogi - szaman miejski". Ciekawe, ile bierze taki szaman. Obłąkany Tybetańczyk z kompaktu nadal zawodził, nieliczni klienci, pałętający się dotąd w zamyśleniu po są- siednich pomieszczeniach, dobijali chyba targu. Zadzwo- niła kasa fiskalna. Dziewczyna z krótkimi ciemnymi wło- sami i w wąskich okularach w rogowej oprawie minęła go tuląc do siebie zawiniątko zapakowane w czarną tkaninę. Niosła to jakoś ukradkiem, jakby nie chciała, żeby ktokol- wiek spojrzał na jej sprawunki. Naturalnie, Jacek zwrócił uwagę, ale nie dojrzał towaru. Zauważył tylko, że z pakun- ku coś kapie na kamienną podłogę ciemnymi kroplami. Otworzył usta, ale panna wyszła w pośpiechu, wiatrowy dzwonek powieszony przy drzwiach rozświergotał się bla- szanymi trelami. Drugi klient wyszedł zaraz po niej, niosąc zalakowaną szarą kopertę z czerwonymi pieczęciami jakiegoś urzędu, świecę zapłonową i zegarek, którego wskazówki szły szybko do tyłu. Następny zapłacił, znowu zadzwoniła kasa, a klient podał właścicielowi paczkę zawiniętą w pomięty brązowy papier i wyszedł. Wyszedł z pustymi rękami, a jednak płacił. Kupił pozytywne wibracje? Tybetańskie powietrze? Jacek został już tak z otwartymi ustami i wrażeniem, że świat w ogóle ostatnio zrobił się dziwny. Może ci klienci niczego tu nie kupili, a te dziwne przedmioty mieli już wcześniej? A może zresztą tak wyglądają ezoteryczne za- kupy. Skąd miał wiedzieć? Nigdy nie był w takim miejscu. Odłożył półszlachetny kamień z powrotem do misy i zorientował się, że został w sklepie sam. Teraz już nic go nie uratuje przed: „W czym mogę pomóc?" Trzeba będzie powiedzieć nieśmiało: „Tylko tak sobie patrzę" a po chwili wyjść w deszcz, półmrok i chaos. Strasznie mu się nie chciało. Nic dobrego go tam na dworze nie czekało. Za szybą nadał lał deszcz i nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać przynajmniej do końca maja przyszłego roku. A w ciemnym łuku bramy prowadzącej na ulicę stała szczupła czarnowłosa dziewczyna, w czerwonym plastykowym płaszczu, błyszczącym od deszczu. Poznał ją. Widywał ją od kilku dni. To tu, to tam. Przypadkiem. Po raz pierwszy, kiedy patrzył przez okno na odchodzącą Magdę. Odchodzącą do mieszkania jego najbliższego przyjaciela. Magda szła długimi, wściekłymi krokami i prawdopodobnie nadal mamrotała do siebie jakieś gniewne tyrady. Patrzył na nią z dziwnym poczuciem ulgi i usi- łował wróżyć sobie z tego, czy się odwróci i spojrzy na niego