... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Tymczasem brat Joska ciężko zachorował i zmarł, a wdowa po nim przyjęła teścia i szwagra bez najmniejszego entuzjazmu. Stary Rosenfeld tak się tym przejął, że wkrótce umarł również i Josek został sam na łasce bratowej, która zresztą wybierała się powtórnie za mąż za młodszego od siebie zarządcę przedsiębiorstwa. Bez powodzenia próbował szczęścia w drobnym handlu ulicznym, na jakiś czas znalazł nędzny zarobek sprzedając gazety, znów przyszywał guziki i wykańczał kieszenie u jakiegoś krawca, ale, jak sam mówił, „nie miał do lego głowy”. Często przymierał głodem, bo eks-bratowa i jej nowy mąż ograniczyli się do udzielenia mu przytułku na POG w jakiejś ciemnej komórce, nie chcieli go jednak żywić za darmo. Raz, po wielu wahaniach, zgłosił się do redakcji żargonowego dziennika i pokazał tam swoje wierszę. Ale nie były nikomu potrzebne. Natomiast zatrudniono go jako sprzątacza. Zamiatał podłogi, mył szyby, czyścił klamki i mosiężne antaby u wielkich okien wystawowych przy wejściu. To jedno robił dobrze: szkło i metalowe okucia nabierały niezwykłego połysku dzięki jego staraniom, co w jakiś czas później zwróciło uwagę przedsiębiorczego szefa firmy „Abraham Rosenfeld”. Josek został jej pracownikiem za wyżywienie i mieszkanie. Odtąd czyścił inne klamki, szyby i antaby oraz tęsknił do Błonia pod Warszawą i pisał O tym wiersze. Gdy we wrześniu roku 1039 do Haify dotarła wiadomość o napaści Hitlera na Polskę, Josek zgłosił się do konsula polskiego jako ochotnik do wojska. Wyśmiano go tam: marszałek Rydz-Śmigły i nasza armia dadzą sobie radę bez jego pomocy. A zresztą, po cóż tu przyjechał, skoro jest takim gorącym patriotą? Trzeba było poczekać na wojnę w Błoniu! Tam miałby okazję zostać bohaterem... Mimo to Josek nachodził konsulat jeszcze kilkakrotnie. Lecz choć przewidywania pana konsula się nie sprawdziły i Rydz-Śmigły nie mógł sobie dać rady, a nasze armie kładły się pokotem pod gąsienice hitlerowskich czołgów, starania Rosenfelda były daremne. Nie uwzględniono jego próśb również wtedy, gdy z Rumunii zaczęły płynąć statki ze zbiegami z obozów internowanych żołnierzy i gdy w drodze do Francji zatrzymywały się w Haifie. Wreszcie, gdy we Francji pękła linia Maginota i faszyzm zapanował nad połową Europy, Josek poczuł się pokonany. Ogarnęły go zwątpienie i apatia. Świat widocznie się kończył, Błonie pod Warszawą może już nie istniało, potęgi większe niż Polska uginały kolana przed Hitlerem, a w niemieckich obozach koncentracyjnych ginęli niewinni ludzie. Zachodził czasem jeszcze do konsulatu, chyba tylko po to, aby się dowiedzieć, że nikomu nie jest potrzebny, poza tym zaś do portu, aby popatrzeć na statki, wśród których czasem zjawiał się jakiś z polską nazwą i biało-czerwoną banderą na rufie. Nieśmiało zaczepiał marynarzy, proponując im kupno pomarańcz lub papierosów, i wypytywał, co się dzieje w Polsce, a zwłaszcza w Błoniu. Niewiele mógł się dowiedzieć: przeważnie zbywano go żartami i drwinami. Ale raz u nabrzeża stanął niewielki parowiec, którego nazwa po prostu zahipnotyzowała Rosenfelda. Była to Wisła. Gapił się na nią przez pół dnia, stojąc na skwarze, a gdy z pokładu po przerzuconym trapie zszedł krępy, energiczny człowiek w nieskazitelnie białym mundurze i w czapce ze złotymi galonami, podszedł ku niemu, jakby pociągnięty magnetyczną siłą. - Pan kapitan z Polski? Może z Warszawy? - zapytał podziwiając własną odwagę. Oficer spojrzał na niego zdziwiony. - Z Warszawy? Nie. To znaczy, nie bezpośrednio - uśmiechnął się. - A wy... a pan, co tutaj... - Ja jestem z Błonia - wyszeptał Josek. - Ale ja tu mieszkam już prawie cztery lata. - Aha. To pan pewnie wie, gdzie jest nasz konsulat? Josek ożywił się. - Konsulat? Dlaczego nie? Ja pana kapitana mogę zaprowadzić. To jest niedaleko: może piętnaście minut drogi. Kapitan rozglądał się jeszcze, w nadziei, że znajdzie jakąś taksówkę, która by go dowiozła na miejsce, ale o tej porze dnia ruch zamierał prawie zupełnie, a kierowcy nielicznych taksówek siedzieli w miejscach bardziej ocienionych niż nabrzeża portu i pili oranżadę. Trzeba było iść pieszo. Josek wskazywał drogę i nadal wypytywał o Polskę - co się tam dzieje? Kapitan jednak wiedział niewiele więcej od niego, poza tym zaś nie był rozmowny; śpieszył się; miał dość własnych kłopotów, które pochłaniały wszystkie jego myśli. Jak Josek później wywnioskował ze zdarzeń, które nastąpiły jeszcze tego samego dnia, główną przyczyną tych kłopotów były braki w załodze statku, a między innymi zupełny brak obsługi karabinu maszynowego, jaki s/s Wisła II otrzymała niedawno w Port Saidzie dla obrony przed włoskimi samolotami. Brakowało zresztą także trzeciego oficera, jednego mechanika, kilku smarowników i radiotelegrafisty. Kapitan spodziewał się, że przynajmniej część tych ludzi uda mu się tu znaleźć, tak bowiem poinformowano go w Pireusie, skąd płynął. Lecz te informacje okazały się przesadzone: konsul w Haifie miał wprawdzie ewidencję różnych maruderów odpadłych od transportów wojskowych z Rumunii i z Grecji, ale znakomita większość tych ludzi zjawiała się w konsulacie tylko raz w miesiącu po zasiłki, poza tym zaś „kombinowała” na własną rękę, nie śpiesząc się bynajmniej do szeregów. Trudno ich było znaleźć, bo ustawicznie zmieniali adresy, wyjeżdżali do Jaffy i do Jerozolimy, rozpełzali się po kraju w poszukiwaniu jakiegoś łatwego a zyskownego zajęcia, zdemoralizowani wojną i życiem w obozach. Toteż konsul mógł na razie zaproponować kapitanowi tylko dwóch kandydatów: plutonowego Świataka, który został świeżo wypuszczony z aresztu, gdzie przebywał przez jakiś czas zatrzymany za oszukańczą grę w „trzy karty”, i majora żandarmerii, rekonwalescenta po długotrwałej żółtaczce. Co się tyczy marynarzy i specjalistów przydatnych w maszynie,- to nie miał ich nawet w ewidencji..