... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Żeby mieć szczęście w miłości, należało ją pocałować w usta, ale nie było to łatwe, bo stała dość wysoko, w drobnych krzakach i ziołach po kolana. Wspiąwszy się na jej kamienną podstawę musiało się ją chwycić za szyję, żeby się utrzymać. Spacer po kamieniach via Appia, po głębokich koleinach wyjeżdżonych w tych głazach przez wieki, w ciszy i zapachu traw, z nie zagasłą jeszcze smugą zielonego zachodu za plecami, w wiaterku lekkim i mokrym, jakby z przeczuciem morza, jakie to było cudowne. Szeliski tylko nigdy nie chciał ze mną tam jechać, bo bał się, że zechcę przelecieć się po akwedukcie albo wleźć do środka Cecilli Metelli i znów nie będzie mnie mógł znaleźć. Toteż do Ostii najmilej mi było jeździć samej. Miałam tam swoje miejsce ulubione, gdzie nie było nikogo poza jaszczurkami. Na małej kwadratowej łączce, pachnącej rumiankami i miętą, między szeregami zburzonych domów, z których zostały tylko wejścia i zarysy pokojów, stała sama jedna, biała rzeźba. Może podtrzymywała coś, bo była prosta i wysoka. Ta postać bez głowy miała dwa ogromne skrzydła, złożone, idące od szyi aż do pięt. W ich spokojnym geście, w ułożeniu piór był wypoczynek i ład równocześnie, te pióra i fałdy sukni były lekkie i cienkie. Siedziałam tam i rysowałam ją wiele razy, zawsze od nowa tknięta zachwytem przed tą samotną pięknością pod ogromnym niebem. Rysowałam też teatr. Białe stojące kolumny i czarne twarde korony pinii za nimi, piony i poziomy przeciwstawione sobie tak doskonale. Białe piony i czarne poziomy. Znalazłam tam w Ostii pół rozbitej lampeczki oliwnej z okopconym dziobkiem na płomyk, śliczne, pasiaste, prążkowane szkiełko z rozbitej czareczki, kawał liścia akantu z białego marmuru, najrozmaitsze skorupki i uszka, rodzaj ozdobnego glinianego jakby kieliszka do jajka i dziwny okrągły przedmiocik, jakby płaską szpuleczkę z dziurką w środku. Janikowski powiedział, że może to być coś związane z przędzeniem. Z tym liściem marmurowym znalazł mnie custode i kazał to oddać, bo Mussolini zarządził, żeby wszystkie scavi rejestrować i chować, ale kiedy powiedziałam mu, że przecież lepiej, żeby to było u mnie, szanowane i kochane, niż żeby leżało w pokrzywach z kupą innych odłamków, przyznał mi rację. Do nich zawsze można jakoś przemówić. Ale nie do wszystkich. Coraz częściej widywałam Mussoliniego wyskakującego na balkon w Palazzo Venezia. Niemożliwie śmieszna postać z tym gestem głowy, z wysuniętą szczęką, wsparty pod boki, z kiwającym mu się nad brwią czarnym chwościkiem czapeczki. Mowy jego składały się głównie ze stwierdzeń: "Siamo di ferro" albo "vinceremo", co potem można było spotkać na każdym kawałku muru, płocie i zakręcie drogi z dodatkiem: "Duce a sempre ragione". Byłoby to komiczne, gdyby nie to, co działo się w Abisynii i w Hiszpanii, gdyby nie podobał mu się tak bardzo Hitler, gdyby Balila nie hodowała małych dzieci z nożami wzniesionymi w górę, gdyby nie zaczynał prześladować Żydów i wysyłać intelektualistów na Lipari. Najważniejszą sprawą była dla niego od pewnego czasu wystawa światowa w przyszłym 1939 roku, dla której zbudował całe nowe miasto między Rzymem a morzem. Już można było oglądać plany i projekty tego EUR, a drugą sprawą był podbój Albanii i przyłączenie jej do Włoch. Ta biedna malutka królina w wysokiej czapie wojskowej zawsze spadającej na nos, spod której wystawały ostre kocie wąsiki - jakim jeszcze zostanie obciążony tytułem po tym, kiedy został Imperatore d'Ethiopia? Za to Regina Elena, wyższa od niego o głowę, biuściasta i to, co się nazywa frontowa, zniesie wszystko, skoro już nauczyła się jeść widelcem i nożem. Piękny ich syn Umberto był nie tak dawno przyczyną skandalu, kiedy zakochał się w pięknej Polce, pani Helenie Makowskiej. Wciąż te niebezpieczne Polki, Słowianki, ze swoim groźnym czarem. Umberto chciał się z nią żenić czy uciekać, aż ją wyrzucili z Włoch bez prawa powrotu, a on ożenił się z brzydką i suchą, którą zdradzał na prawo i lewo. Tak to bywa. Czytanie gazet robiło się coraz cięższe, mama niepokoiła się i kupowała całą dostępną prasę francuską i polską, ale nasza ambasada uspokajała ją, Szeliski i Romeyko nie wierzyli w wojnę, bale i zabawy trwały, polska przyjaźń z Włochami trwała, z wielkimi uroczystościami nazwano jedną z najwspanialszych alei na Pincio - viale Pilsudski. Mniej teraz chodziłam po mieście, za to czas wydzielałam sobie, poza pracownią, na muzea, bo teraz przyszła ich pora. Moje przyjaciółki i moje pachoły cumowe w kraju podejrzewali mnie, że się w kimś w tym Rzymie zakochałam