... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Na to ja głową potrząsałem, bom się nie czuł stworzonym na księdza. - Chociaż król, gdy raz słowo rzecze, nigdy go nie odwołuje - dodał Zadora - nie oddalaj się z miasta. Przesiedź jakiś czas bodaj u Krzaczkowej w komornym. My tu za tobą się wstawić nie wstawić, ale coś uczynić spróbujemy. Krom Rożyca nieprzyjaciół nie masz. Tegoż dnia wieczorem ze łzami na oczach z zamku się wyniosłem, tak aby ludzie nie spostrzegli, gdym wychodził i nie urągali się, a nie dopytywali. Na dworze tylko o tym mówiono; poczuł zaraz Rożyc, iż go posądzono, chciał się oczyszczać, ale nikt z nim nawet nie mówił, odwracali się wszyscy od niego milczący. Nie czyniono mu wymówek żadnych, ale też ich i słuchać nie chciano, Zadora, który do mnie zabiegał, opowiadał mi potem, że Rożyc do króla skarżyć się chodził, na co mu on odparł: - Kiedy ci tu źle, ruszaj z Bogiem. Co mi do uszu podałeś, bezkarnie ujść nie mogło, a niemniej zdradziłeś towarzysza i przyprawiłeś go o zgubę. I Rożyc tedy wkrótce po mnie się ze dworu wynosić musiał, alem ja z tego pociechy nie miał. Pierwszych dni, gdy mnie to srogie spotkało nieszczęście, siedziałem u Krzaczkowej w nędznym jej dworku, przybity, pognębiony tak, że z miejsca się nie ruszając, jak padłem na ławę, tak cały boży dzień z niej nie wstałem. Krążyły mi myśli wszelakie po głowie, a jedna się drugiej nie trzymała. Do Wilna powracać do starych moich nie było po co, do Tęczyńskich, gdybym z głodu marł, nie chciałem. Tu w Krakowie chleba szukać nie wiedziałem jak i gdzie. W parę dni dopiero, pomodliwszy się, na myśl mi przyszło iść do księdza Jana Kantego i jemu się wyspowiadać z winy i kary. Nie widziałem go dawno, alem zastał tak, jakbym wczoraj dopiero odszedł. W tym mężu świętym nic się nie zmieniało, nawet wiek nie wyrażał się na twarzy dziwnie jasnej, pogodnej, a tak błogo uspokojonej, jakby nic ziemskiego dotknąć jej nie śmiało. Nimem, go w rękę pocałowawszy, usta otworzył, dał mi się dorozumieć, że o wszystkim był uwiadomiony. Skąd i jak, pytać nie mogłem. - Pamiętaj, Jaszku - rzekł - że Pan Bóg tych, których miłuje, próbuje i dotyka. Nie narzekajże, a myśl, jakbyś złe na pożytek swój duszny obrócił. Chciałem się tłumaczyć, żem wcale się do winy nie poczuwał, ale mi przerwał łagodnie, że w istocie występku nie popełniłem żadnego i rychlej nagrody niż kary mogłem się spodziewać. - Przecież, dziecko moje - dodał - takie są czasy ciężkie i boleściwe, że i cnota cierpieć musi. Widzisz sam, jak wielu duchownych, kapłanów, ludzi sędziwych poszło na wygnanie, jak inni łaskę stracili... Bóg wie, co czyni. - Ojcze miłościwy - rzekłem - Bóg wie pewnie, co dopuszcza na nas, ale my, to jest ja, ubożuchny na umyśle, drogi przed sobą nie widzę. Wskażcie mi ją. Pomyślał nieco, w górę oczy podniósłszy. - Do jakiejkolwiek pracy się weźmiesz, byleś nie próżnował i na rozpustę się nie rzucił, dobrze będzie. Szukaj w sobie, ku czemu powołanie czujesz, a módl się. Nie wiem dlaczego, rady mi odmówiwszy, pobłogosławił i odprawił. Trochę męstwa wlał we mnie, ale w głowie jak było mętno, tak zostało. Z kolegium wyszedłszy, w ulicy napotkałem Wielkiego. Poznał mnie i zbliżył się. Na zamku dla zimna ścian malować był poprzestał, pracował nad czym innym w domu. Ktoś mu już o mnie musiał coś powiedzieć, bo przystąpiwszy i pozdrowiwszy rzekł zaraz: - Cóżeście to z dworskiego życia skwitowali? - Ono mnie skwitowało, nie ja się dobrowolnie zwolniłem - rzekłem. - Pogniewał się król na mnie. - Wiem - rzekł Wielki - choć pan sprawiedliwy jest, ale łaska pańska niepewna zawsze, a życie ono dworskie nie każdemu zdrowe. Znajdziecie co lepszego. - Nie tak łatwo - rzekłem wzdychając. Wielki popatrzył mi w oczy. - Takie lekkie życie, do jakiegoście nawykli, nietrudno znaleźć. Na konia siąść, szablą wywijać, do turnieju stanąć, komu tego dosyć, ten długo szukać nie potrzebuje zajęcia. Gdybyście jako ja biedny człek do czynienia mieli z myślami, które w ciało przyoblec potrzeba, z żywotem, który stworzyć musimy tak jak z niczego, dopiero byście poznali, jak trudne ludziom przypadają zagadki do rozwiązywania. Ręką zamachnąwszy poszedł dalej. Zazdrościłem mu, bo szczęśliwszy był od wielu, choć się na swe powołanie uskarżał. Jedna chwila mu płaciła za trud wielki, gdy to, co na myśli miał, ujrzał żywym przed sobą. Bijąc się tak z myślami, powróciłem do tej, którą już miałem wprzódy, aby leczenia i medycyny uczyć się i z niej chleba szukać sobie. Ale Gaskiewicz, który mi dosyć okazywał życzliwości, przez to, że na zamku mieszkał i tam aptekę miał, mnie wywołanego stąd przyjąć do siebie nie mógł. Innego więc nauczyciela szukać mi było potrzeba. Z Gaskiewiczem się teraz i spotkać było trudno, bo z obowiązku swego przy aptece na zamku prawie ciągle siedzieć musiał, a królowa też to dla siebie, to dla dzieci i dla dworu go ciągle potrzebowała. Nie miałem nadziei się nawet z nim zejść i poradzić, a myśl uparta uczenia się medycyny prześladowała mnie. Przeznaczeniem snadź było moim, abym nie z jednego pieca chleb jadł i wszelkiego rzemiosła próbował