... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Tak wygląda wystawa profesora, na którą poszliśmy we troje: moja żona, pan Zbynio i ja. Nie mogliśmy wysłuchać długich przemówień, ponieważ gęsty tłum gości wypełniał hali i schody. Ma to swoje dobre strony, bo właśnie można nie słuchać tego, co tam mówią, palić papierosy i witać się ze znajomymi. A mówią: - Dawno państwa nie widziałem, podobno podróżowaliście państwo. Można wtedy powiedzieć: - Tak, byliśmy tu i ówdzie, na przykład na Fidżi. - To bardzo ciekawe - można usłyszeć i to, że pytający nie był na Fidżi, tylko w Turkmenii. - O, proszę pana, to jeszcze ciekawsze - można odpowiedzieć. Wtedy może podejść inny znajomy i powiedzieć: - Państwo nic się nie zmieniacie. Albo pani do pana Zbynia: - Wydzwaniam do pana już od tygodnia, ciągle pana nie ma. Fruwa pan, prawda? Pan Zbynio przytakuje: - Fruwam. Niektórzy kłaniają się tylko z daleka. Najgorsi są jednak ci, którzy chwytają w ramiona na tzw. niedźwiedzia, nie wiadomo, co zrobić wtedy z papierosem. Są też tacy, którzy bardzo poważnie mówią: - Dobrze że cię widzę, zadzwonię w przyszłym tygodniu. Nie dzwonią potem, ale to już ich sprawa. Tak to trwa około pół godziny. Wreszcie przemówienia się kończą. Wtedy wolno po 141 schodach można wchodzić do sal wystawowych. A tam jeszcze inni znajomi, których przedtem nie było widać. - Jak miło cię widzieć! - Jak było w Bukowinie? A jak na Pacyfiku? - Czy znasz panią Barbarę? Znajomi przedstawiają swoich znajomych i jeśli zapamięta się wszystkich, a powinno się, krąg znajomych poszerza się i poszerza. Prawie nie widać szachownic profesora. Moja żona mówi, że to nic nie szkodzi, bo zwiedzający sami są jak figury szachowe. - Spójrz - mówi - na tę w sukni bordo, sunie jak wieża; albo tamten, znany skądinąd kierownik Galerii, niczym laufer przecina sale, zawsze na ukos. - A to - wtrąca pan Zbynio - sama królowa. Pokazuje panią górującą nad innymi o dwie głowy. A ja mówię, że na podłodze nie ma żadnej szachownicy, pełny luz, można by robić nawet obroty. Hop, hop, przemknął konik w podskokach, krytyk z Krakowa. Ale oto i sam profesor, odświętny i zagadany z bardzo wysokim posłem - mecenasem. Stoją przy szklanym pojemniku wypełnionym wodą, na którego dnie wymalował profesor 64 czarno-białe pola, a figury puścił wolno i pływają sobie po powierzchni bez ładu i składu. Pan Zbynio proponuje: - Zbliżmy się nieco do profesora. Usłyszymy, o czym tak rozprawiają. Zbliżamy się i słyszymy: - Było to, proszę pana, na Dolnym Śląsku, pewien doktor podwoził mnie motocyklem z Wojcieszowa do Świerzawy i w Podgórkach spadłem. Spadłem, leżałem w rowie, a on nawet nie zauważył i pojechał dalej. - To już lepiej przyjrzyjmy się wystawie - mówi moja żona. Na szachownicach wciąż nowe, zaskakujące sytuacje. Wszystkie figury rozstawione wzdłuż krawędzi, król i pięć królowych, pełna szachownica koni, żaden więc nie może wykonać skoku. Pusta szachownica, zupełnie pusta, i wiele jeszcze innych. - To wszystko coś znaczy - mówi pan Zbynio. 142 - No tak - mówi moja żona. - O! nie ma już wina - zauważam. - Tak szybko, same puste kieliszki. - A więc wpadnę do państwa w przyszłym tygodniu. - Pa, na razie - to jeszcze jedna znajoma. - A mówiłaś, że w ogóle nie znasz się na szachach - mówię do mojej żony. 143 GEONAUCIII Na Gnojną Górę pędziłem tym razem, ile sił. To, co mi się wydawało, wydawało się tak nieprawdopodobne, że musiałem powiedzieć o tym panu Zbyniowi. Był na szczęście. Prawie cały zasłonięty gazetą, ale poznałem go i tak. - Panie Zbyniu - powiedziałem zdyszany - dozorca z mojego podwórka wie o geonautach. - Tak? - odłożył gazetę i popatrzył na mnie spokojnie, wcale nie zdziwiony. - Tak - powtórzyłem - powiedział, że w swojej naturalnej postaci są niewidoczni, pachną ozonem, są naładowani elektrycznością i lepiej ich nie dotykać, i jest ich kilkudziesięciu w samej Warszawie. Mogą przyjmować dowolną postać, organiczną i nieorganiczną, wnikać gdzie im się podoba, poruszać się z prędkością światła i mówić dowolnym językiem. Teraz pan Zbynio uśmiechnął się. - I pan w to wszystko uwierzył? Trochę się zmieszałem