... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Zbieraj się, człowieku, a o innych sprawach pogadamy póź- niej - ponaglał jej mąż. - Ubieraj się! Myślisz, że obcy kochaś, z malowanymi paznokciami stóp, ułatwia mi sprawę? Uciekali. W pobliżu rozległy się strzały. Przypadli do ziemi, czekali; żołnierze chodzili po domach, wywlekali ludzi, weszli do domu poławiacza, w dziurce papierowej rolety zajaśniało światło. Trwało to ponad godzinę; wokół było cicho, za oknem żona poła- wiacza jęczała, wiła się, wykrzykując dziwne słowa. Potem samochody odjechały. Poławiacz wyszedł z ukrycia pierwszy. Pod ścianą suszarni sieci leżało kilka ciał. Ted pochylił się, dotknął plamy przy którejś głowie. - To krew - powiedział. - A co, wydawało ci się, że Żydzi mają w głowach coca-colę? Rozwalili ich. Ktoś nas sypnął! , Ted nie mógł zrozumieć. To nie były kukły, trupy stygły, wszę- dzie ciekła krew, a na ścianie suszarni widział strzępy ludzkiego ciała. - Oni nie żyją - powiedział. - A może bawią się, co? Może to taka żydowska zabawa, co? Oj, jesteście jak dzieci. Strach pomyśleć, do czego by doszło, gdy- by nie my, ludzie wiedzący co nieco o przeszłości. - Przepraszam, czy mamy rok 1943? - Człowieku, na jakim ty świecie żyjesz? - Mój ojciec powinien mieć teraz dwadzieścia lat. - Co z tobą? To ty masz dwadzieścia lat! Chyba nie powinieneś oglądać takich rzeczy. Jest wojna, krew się leje, giną ludzie, płoną miasta, ludzie zjadają trupy. To nie jest na niby. Zrozum, jeżeli chcesz przeżyć. Wrócili do domu. Kobieta na uginających się nogach stała przy oknie. Poławiacz o nic nie pytał, przyniósł wino i rozlał. - Ktoś nas sypnął - rzekł i spojrzał na Teda. - Właściwie nicze- go o tobie nie wiemy. Jak to możliwe, że wyłowiłem ciebie osiem- naście mil od brzegu? Co tam robiłeś? - Nie wiem - odpowiedział Ted. - Muszę ci zadać kilka pytań. Co robiłeś w morzu? - Mój statek zatonął. - Dokąd płynąłeś? - Chciałem sprawdzić... -Ted niepotrzebnie się tłumaczył, ale chciał pobyć tu jeszcze, miejsce, dziwna obyczajowość i umiejęt- ności żony poławiacza kusiły, by zostać jak najdłużej. Poławiacz ostryg gdzieś wyszedł. - Musisz uciekać. - Kobieta odwróciła się; zbiorowy gwałt po- zwolił jej osiągnąć ten rodzaj piękna zbliżony do polerowanego srebra. - On ciebie zabije. Chodzi mu nie tyle o to, że jesteś szpie- giem, ile o mnie. Jest bardzo zazdrosny i musi coś zrobić z tym, co się stało. Nie zważając na obowiązujące zaciemnienie, otworzyła okno. - Nigdy ciebie nie zapomnę - powiedziała - jesteś taki pięk- ny, tyle chciałam ci dać, a nie mogliśmy dokończyć. Jej mąż biegł na górę. Ted wyskoczył przez okno. - Za suszarnią jest rower - szepnęła i w tej chwili z okna na piętrze posypały się w kierunku McOvy'ego strzały. Znalazł rower, wsiadł, lecz zaraz upadł. Odpychał się nogami, próbował położyć je na pedały - nic z tego, znowu leżał. Nigdy wcześniej nie siedział na rowerze. Pobiegł więc przez ciemność. Wioska Jan zaczynał poznawać miejsca. Teraz, w nocy wy- lądały inaczej niż wówczas, gdy wiózł tu dzieci, czy jeszcze wcze- iśniej, gdy pierwszy raz odwiedził wuja Daniela. Najważniejsze były drogi - wijące się wstęgi asfaltu, aleje ze szpalerami drzew i pustka za nimi. Wyłączył klimatyzację, uchylił okno, wysunął na zewnątrz rękę w odbiornikiem, próbując wyła- pać słabe impulsy nadajnika porzuconego przez Bartka. Monitor migotał fioletowo-czarnymi pasami przez kilkanaście sekund, po- tem zgasł. - Gdzie jesteśmy? - odezwała się dziewczyna. To, co mówił do niej od kilkunastu minut, musiało umknąć, nie słyszała, a może udawała, że nie słyszy. Jan też starał się zapomnieć. Mówił o Hele- nie. Po co to mówił? - Dojeżdżamy. - Ciągle to powtarzasz. Wyłączył światła. Pojazd sygnalizował gotowość włączenia się do sieci; jakimś cudem właśnie tutaj, na całkowitym pustkowiu wyłowił impuls sterowania i mógł wrócić do stada milionów po- jazdów korzystających z nawigatorów sieci. Ale w jaki sposób Jan mógł określić cel? Wyłączył silnik, wysiadł. Wiedział na pewno, że jest na drodze, którą uciekał Bartek. Poznawał nawet wyrwy w asfalcie. Szedł, rozglądał się, wiedział, że za kilkadziesiąt kroków trafi na krzak. I faktycznie, dotknął kłujących gałęzi, to była dzika róża z suchy- mi owocami pozostałymi z poprzedniej jesieni. Rozglądał się, nasłuchiwał. Jeżeli w pobliżu był Bartek, na pewno ukrył się, nie wierząc nikomu, kto mógłby tu przybyć. Jan szedł poboczem drogi, przeskakiwał przez ciągnący się obok rów, wchodził na mokrą trawę, szepcząc i nawołując, ale od- powiadała mu cisza. - Mam ci powiedzieć, co Felicja trzyma pod poduszką? Zapy- taj o coś, a przekonasz się, że wiem o was wszystko. To ja. Poszedł dalej, wspiął się na wzgórze. Tędy uciekał Bartek; na szczycie czerniały kontury lasu, niekiedy trzaskała sucha gałąź - może skradał się jakiś drapieżnik? A może chodził ktoś, kto nie chciał zdradzić się przed Janem? - Przyjechałem z Paryża - szeptał - szukam was, odezwij się... Gdyby był Bartkiem, też odszedłby dalej, ale wziąłby z sobą siostrę. Zawrócił. Dziewczyna o nic nie zapytała. Ujął kierownicę, włączył silnik i ruszył na dróżkę, zaczynającą się blisko dzikiej ró- ży. Pojazd ledwie mieścił się w jarze, ale brnął naprzód, muskając kamienie światłem reflektorów. - Tu jest jakoś inaczej - zauważyła dziewczyna. Zaczynała po- znawać, interesowała się otoczeniem, a więc jej stan się popra- wiał. - Nie mogę myśleć, że twoje dzieci ukrywały się tutaj same. To straszne miejsce. - W nocy wszystko wygląda gorzej - powiedział Jan. O mało nie minęli tej brzózki. W niskich światłach przypomi- nała wbitą w ziemię gałązkę. Wysiadł i trafił na pierwszy konkret- ny ślad: w łupince kory tkwiła kulkowa kamera. Jechali dalej i wkrótce zajaśniał trójkąt wieży, poświata z łąk siadała na niej niczym szron. Jan wyłączył światła, zatrzymał pojazd. - Nie chcę tutaj zostawać sama. - Skarżyła się dziewczyna. - Już raz mnie zostawiłeś. - Zostawiłem też dzieci - rzekł i wysiadł. Przecisnął się mię- dzy ścianą jaru a chłodnym pancerzem pojazdu. Kulkową kamerę z nową baterią umieścił na przedniej szybie - cienka nitka łączą- ca go z przerażoną dziewczyną