... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Te dwa narody tak świetnie umieją ze sobą współdziałać właśnie dlatego, pomyślał Frank, że oba są tak bardzo zamknięte, tak niedostępne dla obcych, iż nigdy nie mogłyby się całkowicie zasymilować. Roześmiał się głośno, kiedy otrzymał maskę. Przypadła mu czarna twarz przyozdobiona czerwonymi sztucznymi klejnocikami. Włożył ją z uśmiechem. Aleją przesuwał się radosny korowód postaci w karnawałowych maskach. Wszyscy byli pijani, swobodni, rozluźnieni. Na skrzyżowaniu aleja rozszerzała się w mały placyk, gdzie strzelała w niebo fontanna wody, mieniąc się kolorami w promieniach słońca. Obok południowoamerykański zespół perkusyjny wystukiwał rytm calypso, a wokół zgromadziły się tłumy, tańcząc albo podrygując w takt niskich tonów werbli. Nad głowami ludzi, sto metrów wyżej, tuż pod sklepieniem kopuły wirowało świeże powietrze tak lodowate, że unosiły się w nim maleńkie płatki śniegu, migocząc jak odłamki miki. I nagle tam wysoko w górze zaczęły wybuchać sztuczne ognie, a barwne iskry zmieszały się z płatkami śniegu. Zachód słońca, bardziej niż jakakolwiek inna pora dnia, uświadamiał im, że znajdują się na obcej planecie. W kącie padania promieni i czerwieni światła było coś nienaturalnego; w niczym nie przypominało to widoku, jaki ludzie od milionów lat znali i oglądali na otwartej przestrzeni. Dzisiejszy wieczór stanowił szczególnie wyraźny przykład tego niepokojącego zjawiska. Chalmers szedł w świetle, kierując się znów do muru okalającego miasto. Równina na południe od Nikozji usiana była skałami, rzucającymi długie, czarne cienie. Frank zatrzymał się pod betono-24 ŚWIĄTECZNA NOC wym łukiem południowej bramy miasta. Nie było tu nikogo. Podczas tego typu festynów bramy zamykano, by pijani nie mogli wyjść na zewnątrz, co z pewnością nie skończyłoby się dla nich dobrze. Frank jednak rano otrzymał z departamentu pożarnictwa kod bezpieczeństwa przewidziany na ten dzień, upewniwszy się więc, że nikt go nie widzi, wystukał kod i pospiesznie wszedł do śluzy. Tam nałożył walker, buty i hełm, po czym przeszedł przez środkowe i zewnętrzne drzwi. Na zewnątrz jak zwykle panowało dotkliwe zimno, więc już po chwili system grzewczy walkera zaczął go grzać przez ubranie. Chalmers z chrzęstem przeszedł po betonie i wkroczył na twardą skorupę planety. Silny wiatr posuwał na wschód luźne drobiny piasku. Ponuro rozejrzał się na wszystkie strony. Wszędzie dokoła wznosiły się skały. Meteory uderzały w planetę już miliardy razy i spadały nadal. Pewnego dnia jakiś meteor może trafić w któreś z miast. Frank obrócił się i spojrzał za siebie. Nikozja wyglądała jak połyskujące w ciemnościach akwarium. Bez ostrzeżenia, po prostu wszystko nagle się rozpadnie: ściany, pojazdy, drzewa, ludzkie ciała. Aztekowie wierzyli, że koniec świata nastąpi w wyniku jednego z czterech wydarzeń: trzęsienia ziemi, pożaru, powodzi albo jaguarów spadających z nieba. Tutaj nie mogło być mowy ani o ogniu, ani o trzęsieniu ziemi, ani o potopie, tego Frank był pewien. Pozostawały więc tylko jaguary. Wieczorne niebo nad Pavonis Mons miało barwę ciemnego różu. Na wschodzie rozciągała się nikozyjska farma: długa, niska oranżeria ustawiona na spadzistym wzgórzu obok miasta. Z miejsca, w którym stał Chalmers, wypełniona zieloną roślinnością farma wydawała się nawet większa niż samo miasto. Frank westchnął i ruszył ku jednej z zewnętrznych śluz farmy. Wszedł. Wewnątrz było gorąco, o całe sześćdziesiąt stopni cieplej niż na zewnątrz i o piętnaście stopni cieplej niż w mieście. Nie mógł jednak zdjąć hełmu, ponieważ powietrze farmy przystosowano do potrzeb roślin, a więc było bogate w dwutlenek węgla, ubogie zaś w tlen. Frank zatrzymał się przy biurku i przeszukał szuflady zapełnione narzędziami ogrodniczymi, próbkami pestycydowymi, rękawicami i woreczkami. Wybrał trzy maleńkie próbki, włożył je do plastikowej torebki i delikatnie wsunął do kieszeni walkera. Próbki były tak zwanymi pestycydami inteligentnymi, biosty-mulatorami przeznaczonymi do ogólnoustrojowej ochrony roślin. Frank 25 CZERWONY MARS czytał o nich trochę i wiedział, jakie ich połączenie może stać się zabójcze dla ludzkiego organizmu... Do drugiej kieszeni walkera włożył parę nożyc. Wąskie żwirowe ścieżki poprowadziły go pomiędzy rozległymi łanami jęczmienia i pszenicy z powrotem ku centrum. Wszedł do śluzy prowadzącej do miasta, zdjął hełm, walker i buty, a potem przełożył zawartość kieszeni do marynarki i ruszył w kierunku dolnej dzielnicy miasta. Właśnie tam Arabowie zbudowali medinę, dzielnicę na wzór swych ziemskich miast