... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Kto zadałby sobie trud sporządzenia listy czeskich książek wydanych w Ameryce, doszedłby do pocieszającego wniosku, że z czeską książką nie jest tu gorzej niż z norweską, francuską, włoską, szwedzką, japońską, chińską czy afgańską, a może nawet i lepiej. Książki czeskich autorów sprzedawane są tak, że wydawca na nich nie traci. A to już nie każdemu się zdarza. Wystarczy panu? K.H.– Jaka jest różnica pozycji społecznej pisarza w Czechosłowacji i w USA? A.L. – Wie pan, pod najważniejszym względem nie ma różnic: i tu, i tam ludzie lubią pisarza, który pisze dla nich i którego uważają za swego. I tu, i tam są grupy, które chciałyby manipulować pisarzami i uczynić z nich swoją tubę. W jednym miejscu jest to korupcja polityczna, gdzie indziej ideologiczna, religijna, grupowa itp. W jednym kraju decydujący głos ma odpowiedni wydział, w innym – bank. Pisarz wszędzie musi walczyć o swoje prawa. Czasem łatwiej jest przekonać ów wydział, kiedy indziej – rynek. W Ameryce jednak nie ma z tym wielkich kłopotów, bo niewielu autorów może się utrzymać z pisania. Większość jest profesorami na uniwersytetach. Podobnie jak malarze, muzycy i tancerze uczą młode pokolenie, ale tak, aby samemu mieć jeszcze czas na malowanie, komponowanie, tańczenie czy pisanie. Jest to wtedy zaszczyt dla uniwersytetu. Jedni wolą mieć roczne umowy, inni natomiast decydują się na pełne etaty. Ale znów się rozgadałem, więc opowiem tylko jedną małą przygodę. Kiedy 10 lat temu przyjechałem do Ameryki i nie miałem pojęcia co będę robił, żeby utrzymać rodzinę, a do Hollywood nie miałem ochoty, uniwersytet Iowa zaproponował mi pracę na jeden semestr. Moim obowiązkiem było wyjaśnianie studentom dwa razy w tygodniu w jaki sposób pisałem „Noc i Nadzieję” – jedyną moją książkę, jaka była tu dostępna w przekładzie. Studentów było trzech, chyba zbyt dobrze mnie nie rozumieli i dzięki temu znajdowali czasem w mych wykładach ziarenka mądrości. Z powodu tych dwóch godzin musiałem dwa razy w tygodniu przejeżdżać 250 mil. No, ale pensja dla takiego człowieka jak ja była królewska. Przez jeden semestr. Pod koniec tego okresu już trochę lepiej mogłem się dogadać, więc zrozumiałem, co mi powiedział dziekan. Że był to dla nich ogromny zaszczyt i że moje zdjęcie w złotej ramce zawiśnie na honorowym miejscu na ścianie, obok fotografii sławnych i jeszcze sławniejszych pisarzy z całego świata, którzy tu przez jeden semestr prowadzili zajęcia. Odpowiedziałem, że zamiast złotej ramki wolałbym tu zostać jeszcze przez jeden semestr. To jest niestety niemożliwe – on na to. I rzeczywiście było niemożliwe. K.H. – Wielu czytelników, krytyków i pisarzy – choćby np. Josef Škvorecký – uważa Pana za najwybitniejszego z żyjących artystycznych kronikarzy żydowskich losów naszego stulecia, ale Pan nie związał swych losów z Izraelem? Czy miałby Pan ochotę odpowiedzieć dlaczego? O ile się dobrze orientuję, po wyjeździe z Czechosłowacji był Pan tylko krótko w Izraelu, a potem osiadł Pan na stałe w USA... A w ogóle co Pan sądzi o sformułowaniu: Lustig kronikarz żydowskiego losu... A.L. – Brzmi to pochlebnie, ale nawet to nie jest prawdą. Widzi pan: pisanie to czasem zabawa, a czasem coś poważniejszego; czasem jest tylko tym, czym jest, kiedy indziej zaś nabiera nieoczekiwanych przez nie sensów. Wszyscy, którzy zajmują się pisaniem, wiedzą, że właśnie na tym polega jego tajemnica. Zdarza się, że pisanie przerasta pisarza. Z tych wszystkich powodów pisanie nigdy przez nic nie zostało zastąpione i jeszcze długo nie będzie. Pisanie o żydowskim losie jest dla mnie jednocześnie pisaniem o losie człowieka (może pan to przestawić). Dostałem tzw. „twardą szkołę życia” w obozach koncentracyjnych w Terezinie, Auschwitz Birkenau i Buchenwaldzie, skąd w czasie transportu śmierci do Dachau uciekłem i dotarłem aż do Pragi jeszcze przed wybuchem antyniemieckiego powstania. W trzy lata później byłem w Izraelu, kiedy ten młody kraj liczący sześćset pięćdziesiąt tysięcy 155 ludzi bronił się przed stokrotną przewagą pięciu czy sześciu krajów, a świat w tym czasie trząsł się w posadach. Wydawało mi się więc, że to najważniejszy temat: Człowiek. Świat. Los. Szczęście. Czasy, w których żyję. Przyszłość człowieka. Jego pamięć. Kilkakrotnie już przy różnych okazjach mówiłem, że w obozach koncentracyjnych spotkałem najlepszych i najciekawszych ludzi z tych, których poznałem w swym życiu; ludzi, którzy mimo śmiertelnego zagrożenia jednak żyli; którzy nawet w obliczu śmierci nie zapominali o tym, co czyni człowieka ze zwierzęcia, które wynalazło ogień i stanęło na dwóch łapach: że jest to poczucie sprawiedliwości, honoru, uczucie przyjaźni, odwaga, zdolność pokonywania strachu, zdolność widzenia ponad granicami tej chwili i tego dnia, dostrzeganie wspaniałego cienia, jakim jest przeszłość człowieka i spodziewanego światła jego przyszłości. I mimo, że ci ludzie umierali, że ich zabijano, że uciekali i strzelano im w plecy, to sami będąc głodni dzielili się chlebem, kartoflem, kawałkiem cukru; wierzyli, że każdy człowiek jest tak samo ważny, że sens życia nie polega na przeżyciu cudzym kosztem, ale na zdolności dostrzegania wokół siebie innych ludzi. Większość z nich urodziła się z żydowskich matek. Więc piszę o nich. Im dłużej żyję na świecie, tym lepiej rozumiem, że epoka obozów koncentracyjnych nie zrodziła się z niczego i nie skończyła się bezpowrotnie. Człowiek pod stałymi naciskami, na granicy między istnieniem i nieistnieniem – to człowiek naszych czasów