... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

W pewnym okresie, już za rządów Mirki, i może z jej inicjatywy, weszło w zwyczaj, że przy wypłacie można było wypić kieliszek wódki. Na stole stały nalane kieliszki, półmisek z dzwonkami śledzia na wykałaczce, kromki chleba z masłem. Pito najczęściej zdrowie pana majstra (czyli mojego tatusia) i oby nam się. Wszystko porządnie, bez ekscesów, bez głupich dowcipasów. Ten kieliszek wódki z dzwonkiem śledzia przy wypłacie wytwarzał szczególną atmosferę między szefem i robotnikami, rodzinną. Dwaj najlepsi monterzy nosili ziemiańskie nazwiska, i to nie byle jakie: Miciński i Czajkowski. Czajkowski był już posiwiały, wysoki, suchy, bardziej zgryźliwy od pana Leonarda, czyli Micińskiego, który lubił pożartować, a w ogóle znał się na swoim fachu i miał złote ręce. Niestety, pan Miciński, ciemnowłosy, z przedziałkiem i cienko wystrzyżonym wąsikiem, często zawalał robotę, bo był straszny pijak. Zamiast robić, co do niego należało, po wychyleniu ćwiartki padał jak kłoda do jakiejś nie zainstalowanej jeszcze wanny, „ja to tego, a wy chłopcy róbcie, wiecie co”. Miciński lubił posłusznego Michała Zaorbrajta, którego dziwne nazwisko wbiło mi się w pamięć, dlatego go lubił, że był posłuszny, pozwalał się zwymyślać, niezdolny, więc niegroźny, ale pracowity, pokorny, zadowalał się pozycją pomocnika montera, do niczego więcej nie aspirował, miał okrągłą czerwoną twarz z jasnymi rzęsami i zawsze mi się kojarzył z poczciwym, a durnym Michałkiem z noweli Prusa. Tylko że nasz Zaorbrajt postawił sobie w końcu domek w Młocinach, z czego miał prawo być dumny. Ojciec pojechał 31 na oblewanie, co pomocnikowi montera jeszcze dodało splendoru. Za to pan Miciński strasznie bolał nad tym, że ojciec zaczął wyróżniać tego gówniarza Bolka Niemirowskiego, który jeszcze kilka lat temu zaczynał jako uczeń, przyjęty z litości, bo sierota po przyjacielu ojca, pętał się pod nogami i podglądał, jak powinna wyglądać dobra robota, a teraz pan majster stale powtarza, że Bolek to, Bolek tamto, robi czysto i dokładnie, chociaż trochę powoli, „zegarmistrz”, i do klientów inteligentnych, z drogą armaturą, zawsze posyła jego. Któregoś wieczora, kiedy rodzice byli w teatrze, a rodzeństwo Bóg wie gdzie, musiała to być sobota i ja byłem sam w domu tylko z Emilką, zwalił nam się pan Miciński i zaczął się awanturować. Wydał mi się bardzo duży i bardzo groźny. Krzyczał, że jest stale krzywdzony, bo majster płaci mu gotówką, a on wie, że dla Bolka to są czasem weksle. Dla Bolka weksle, a dla niego gotówka, zawsze gotówka! Bardzo się czuł tym, widać, upokorzony, że nigdy go nie zaszczycono wekslem. Emilka prosiła go, żeby sobie poszedł, bo przecież państwa nie ma w domu, a on nie, doczeka się majstra i wszystko mu wygarnie, tak! Gdyby Emilka miała parę złotych, dałaby mu, żeby poszedł pić, ale nie miała nic. Pan Miciński jeszcze trochę się poawanturował, wyżalił się i nagle runął na podłogę, w wąskie przejście między stołem a kredensem. Cud, że nic sobie nie zrobił padając! Wydał mi się ogromny, kiedy tak leżał, straszliwy w swoim bezwładzie. Ale spał mocno, więc zrozumiałem, że nic nam nie grozi. Rodzice przyszli z teatru rozbawieni — można sobie wyobrazić, w jaki popłoch wpadli widząc bezwładnego pijaka na podłodze w jadalni. „Dzwoń po policję!” — krzyczała mama. Przyszedł policjant z trzeciego komisariatu na Nowolipkach. Mogłem się przyjrzeć, jak sprawnie przywrócił pana Leonarda do przytomności: po prostu natarł mu uszu. Potem dźwignął go, wykręcił do tyłu ręce, aż pan Miciński zaskowytał, i zaprowadził do komisariatu. Trzeba było jakoś, oczywiście, wyprowadzić pijaka z porządnego domu, gdzie straszył dziecko, ale mimo to, pamiętam, rodzice mieli miny nietęgie, ojciec zwłaszcza. Więc kiedy nazajutrz rano rozległo się pukanie do drzwi, ojciec uchylił je nie bez obaw. „Kto tam?” „Miciński” — usłyszałem pokorny głos montera. Ojciec rozmawiał z nim przez łańcuch. „Co Miciński jeszcze tu chce? Wdarł się do mieszkania, wystraszył dziecko...” „Panie majstrze, jak rany... gdyby pięć złotych... odrobię...” Przepił wczoraj wszystko, to było jasne. Może lepiej naprawdę wypłacać mu wekslami, mówił potem ojciec ze śmiechem. Ułożył się z panią Micińską, że ona będzie w piątki przychodzić po wypłatę wraz z mężem, żeby nie mógł przepić wszystkiego. Rozstawali się jeszcze ze sobą kilkakrotnie, ojciec i jego najlepszy monter, jednak pan Miciński zawsze wracał, a ojciec go przyjmował. Jakby firma nie mogła bez niego istnieć... Zresztą, na krótko przed wojną konflikty ustały, pan Miciński zaczął pić bardziej powściągliwie, to znaczy w południe, podczas przerwy, wypijał pod chleb z kiełbasą setę z małej buteleczki produkcji Monopolu Spirytusowego. Nosił stale w kieszeni komunizujący „Dziennik Popularny”, a potem „Ludowy”, czytał w odcinku powieść satyryczną Tadeusza Hollendra Polska bez Żydów. Przychodził czasem w niedzielę z synkiem — zdaje się, że niezbyt rozgarniętym — przychodził, żeby pochwalić się zażyłością z majstrem, ale także po to, żeby mu pokazać mnie, „popatrz i bierz przykład”, synek odpowiadał „no!”, a jego ojciec wyciągał z marynarki gazetę i mówił: „Panie majstrze, ja mu to właśnie powiadam: zobacz jak to będzie, jak Żydzi nas opuszczą, ciemna mogiła będzie, żyć się nie da, rozumiesz?” „No!” — odpowiadał synek wystraszony. Ani on, ani my nie przeczuwaliśmy, że w tej powieści, w jej tytule przynajmniej, nie ma nic fantastycznego. Ani nic śmiesznego. Nie wiem, gdzie się podział pan Miciński. Pewno przeżył wojnę. Jeśli się całkiem nie rozpił, to możliwe, że jego złote ręce przydały się w odbudowie Warszawy. Jego synek wyrósł może na dzielnego człowieka, nie jest też wykluczone, że on albo wnuki pana Leonarda przeczytają to, co napisałem o ich dziadku, z imieniem i nazwiskiem. Proszę ich, by nie wzięli mi tego za złe. Wspominam go z sentymentem, a owo wieczorne najście opisuję, żeby opowiedzieć o Strachu dziecka. O lęku przed nieprzytomnym człowiekiem. 32 Kiedy byłem zupełnie mały, mówiono, że zawód hydraulika jest nie dla Żyda. Ślusarka — tak, ale wodociągi i kanalizacja — to już nie. Nie wiem dlaczego. Nawet ojciec to powtarzał, a przecież on sam był dowodem na to, że to tylko takie gadanie. Ale tak już jest, że o sobie człowiek myśli, że jest wyjątkiem, „ze mną to co innego”. I Żydzi, i Polacy często bardzo źle mówią o swoim narodzie, a jak im zadać proste pytanie: no dobrze, a ty, a ja? — odpowiedź jest zawsze taka sama: to co innego. Ale oto ojciec przyjął do nauki Bolka Niemirowskiego, bo trzeba było się nim zaopiekować, kiedy został osierocony. Potem przyszła kolej na jego własnych braci i jakichś dalekich kuzynów, którzy nie mieli co robić w Radzyniu