... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Tymczasem z Woburn, gdzie pracowała ekipa wynajętych geologów i hydrologów bez przerwy wiercących studnie i pobierających próbki gleby, napływały kolejne raporty. Schlichtmann musiał udowodnić, że to właśnie chemikalia z zakładów Grace'a i Beatrice Foods zanieczyściły wodę, toteż prace terenowe miały ogromne znaczenie, ale zarazem były szczególnie kosztowne. Wywiercono aż trzydzieści studni kontrolnych na podmokłych brzegach Aberjony, żeby ustalić kierunku przepływu wód podziemnych. Detonowano niewielkie ładunki wybuchowe, by za pomocą urządzeń do pomiarów refrakcji sejsmicznej określić ukształtowanie skał w dnie pradoliny. Specjaliści przeczesywali niemal każdy centymetr gruntów należących do onu pozwanych zakładów, a towarzyszyła im ekipa zdjęciowa, która na polecenie Schlichtmanna robiła fotografie i utrwalała na kasetach wideo przebieg badań. Samo skompletowanie nagrań wideo miało kosztować ponad dziewiętnaście tysięcy dolarów, co w sumie było nawet niedużą sumą, gdyż całość badań geologicznych pochłonęła z górą ćwierć miliona. Ceny nawet mniej znaczących usług, takich jak wykonanie zdjęć lotniczych wschodniego Woburn i zaangażowanie biegłego do ich zinterpretowania, szły w tysiące dolarów. A przecież rosnące sterty dokumentacji także nie powstawały za darmo. Protokolantka sądowa liczyła po trzy i pół dolara za stronę przepisanych na maszynie zeznań, stąd też na przykład całodzienne przesłuchanie Toma Barbasa kosztowało kancelarię tysiąc dwieście pięćdziesiąt sześć dolarów. Tymczasem końca przesłuchań coraz to nowych świadków wciąż nie było widać. Jesienią 1985 roku wydatki Schlichtmanna, Conwaya i Crowleya na sprawę Woburn sięgnęły miliona dolarów, a przez najbliższych pięć miesięcy, do lutego, kiedy to miała się zacząć rozprawa, musiały jeszcze dalej narastać. Firma potrzebowała dalszych kredytów, toteż Schlichtmann postanowił udać się na kolejną rozmowę z prezesem banku. Nigdy jednak nie czynił tego samotnie, zwykle zabierał ze sobą Conwaya oraz Jamesa Gordona, doradcę finansowego. Gordon był geniuszem matematyki. Przebiegał palcami po klawiszach kalkulatora z wprawą arcymistrza fortepianu, by wreszcie zawiesiwszy na chwilę dłoń w powietrzu, po raz ostatni zsumować liczby i triumfalnym tonem podać ostateczną kwotę. A chyba jego największą zaletę stanowiła zdolność trafnego szacowania przyszłych wydatków, jak gdyby przyszedł już na świat z zakodowaną w pamięci tabelą różnorodnych stawek i procentów. Schlichtmann poznał go krótko po przeprowadzce z Newburyport do Bostonu, zaraz po wygraniu sprawy Eatona i tuż przed osiągnięciem prawie milionowej ugody w sprawie katastrofy lotniczej. Nawet w tamtym okresie prosperity w jego finansach królował nieopisany bałagan. Wtedy też Gordon wraz ze swym wspólnikiem, Markiem Phillipsem, założyli własną firmę o nazwie Grupa Planowania Ekonomicznego i otworzyli biuro przy Newbury Street, niedaleko hotelu „Ritz-Carlton”, w eleganckiej części dzielnicy Back Bay. Początkowo interes szedł opornie, jakoś nie chcieli ich odwiedzać najbogatsi bostończycy żądni fachowego rozdysponowania własnego majątku. Aż pewnego dnia pojawił się Schlichtmann ze zleceniem uporządkowania spraw finansowych kancelarii. Kilka dni wcześniej kupił sobie nowego porsche'a i chcąc się nim pochwalić, zaciągnął Gordona do okna wychodzącego na Newbury Street. Auto nie zrobiło na tamtym większego wrażenia, uderzyło go jednak, że stoi ukosem, zajmując dwa miejsca parkingowe, a funkcjonariusz straży miejskiej właśnie wypisuje mandat. Dwa miesiące później Schlichtmann skontaktował się z Gordonem w innej sprawie. Towarzystwo ubezpieczeniowe zaoferowało mu w ramach ugody odszkodowanie warte półtora miliona, ale płatne w ratach przez czterdzieści lat