... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Tak mu się zdawało. W Dreźnie nie zadawano sobie nawet pracy zbyt skrzętnie się dowiadywać o to, co się działo w Berlinie. Tajemnica spisku i aliansów136 zdała się doskonale zachowaną. Nie domyślano się wcale, iż Fryderyk miał wszędzie swoich, co mu o najdrobniejszych donosili wypadkach, że z kancelarii samego Brühla szły kopie wszystkich aktów i listów do Berlina, że najmniejszy ruch, myśl, plan ledwie się zrodził, był zdradzonym. W Berlinie był niepokój pokrywany pozorem obojętności i zaufania w sobie, w Dreźnie ślepota dziwna i zarozumiałość niesłychana. Ale nad Spreą od dawna w najściślejszej tajemnicy czyniono przygotowania. Bataliony i pułki ciągnęły nieznacznie na granice małymi oddziałami, nocami, rozpierzchłe, tak aby w kraju o nich nie wiedziano prawie. Główna armia kupiła się pod rozkazy króla i jego wodzów, w przedpokojach paziowie szeptali już o Szląsku, lecz poza tarasę w Sans–Souci nie wyszło stąd nic. W Dreźnie tymczasem kupowano obrazy, gotowano się do nowej opery i król polował, a Brühl pieniądze przesypywał, oblane łzami i potem biednych ludzi. . Simonis, który był chłopakiem pojętnym, patrząc na to, co się tu działo, doznawał dziwnego wrażenia. To bezpieczeństwo, ta obojętność zdawała mu się— na czymś opartą, a więc straszną. Lękał się więcej o Berlin niż o Drezno. Sardanapalowski137 przepych ten, onieśmielał go i przerażał. Poza nim nie mógł ani się domyślić, ani uwierzyć w taką lekkomyślność olbrzymią, w takie zaślepienie niepojęte, jakie w istocie miał przed sobą. Blumli pozapoznawał go z urzędnikami otaczającymi Brühla i Brühlową. Byli to wszystko panowie tak dumni, strojni, ukameryzowani138, uperfumowani, wyzłoceni, jak ich pan i pani Pieniądz zdawał się tu nie mieć wartości, a zdobycie jego było rzeczą silnej woli. Z rozmów pochwytywał, że gdy potrzeba gwałtowniejsza wypadła, urzędnik akcyzy139 lub poborca jechał z oddziałem żołnierzy na prowincją i wracał z sumą żądaną. Co chwila szeptał mu Blumli: — Oto ten nie miał przed dwoma laty koszuli na grzbiecie, a dziś ma dwóch kamerdynerów i karetę. Przebywszy ranek cały ze Szwajcarem, Simonis, zbogacony wrażeniami i pochwytanymi plotkami, pośpieszył do domu, gotując się do obszernej korespondencji. Już miał wejść na trzecie piętro, gdy drzwi, się otworzyły na drugim i głucha Gertruda dała mu znak, że jej pani prosi go do siebie. Staruszkę zastał tym razem już nie w owym domowym czepcu białym ze wstążkami, ale w wysoko napiętrzonej peruczce, ubraną starannie, z mnóstwem pierścieni na palcach i wachlarzykiem w ręku. Stała, w progu, kiwając na niego, poza nią widać było młodziuchną, rumianą, śliczną twarzyczkę dzieweczki lat może ośmnastu, której puder jeszcze świeżości i bar— wy dodawał. Dalej stał poza nią w mundurze gwardii saskiej oficer młody, nie powabnej, ale marsowej twarzy, blady, żółty, jakby wymęczony, z konwulsyjnymi jakimiś poruszeniami, które mu nie dodawały uroku. Dzikie wejrzenie, wydymanie ust, ściąganie twarzy jakby mimowolne długo nań bez przykrości patrzeć nie dozwalały. Rzuciwszy nań z dala tylko wzrokiem, Simonis poczuł jakiś wstręt, i obawą. Za to ta różyczka z oczyma niebieskimi, biała i różowa jak cukierek, drobnych kształtów, śliczniuchna, zachwyciła wchodzącego. Oczu od niej nie mógł oderwać. W pośrodku saloniku stół był właśnie nakryty na trzy osoby, a Gertruda, znać domyśliwszy się sama, czwarte niosła nakrycie. — Chodźże waćpan, kawalerze de Simonis — odezwała się baronowa — ale chodź! Czatowałam na niego. Mam tu gości, a czwartego nam do stołu brakło. Musisz zły obiad zjeść z nami. I poczęła go prezentować, a potem wskazując na panienkę, odezwała się:: — Synowica moja, panna Pepita Nostitz (włoskie imiona były w modzie), tak zapalona Saksonka, jak ja jestem Prusaczką. A to — dodała — mój dobry przyjaciel, pan kapitan baron Feulner. Simonis skłonił się obojgu, ale na piękną Pepitę patrzał jak w tęczę, a że był młody i wiele miał też wdzięku, baronówna obdarzyła go wcale uprzejmym wejrzeniem. W każdym razie wolała pewnie patrzeć na niego niż na niespokojnie wywijającego twarzą barona Feulnera, który tymczasem cienkiego wąsa pokręcał, nie mając co począć z rękami. Staruszka kazała zaraz siadać do stołu i rozporządziła tak, że po prawej ręce miała synowicę, po lewej Simonisa, naprzeciw barona. Gość więc nasz wystawiony był na; ogień tych oczów niebieskich, na pozór łagodny, pociągający, ale rodzący niepokój jakiś i prawie obawę. Panna pomimo młodości swej, a może właśnie dlatego, że była niedoświadczoną, patrzała tak śmiało, uśmiechała się tak swobodnie, jakby ją nowy przybysz wcale nie obchodził. — Mówże nam waćpan — odezwała się stara — gdzieś był? Co widziałeś? Kogoś poznał? — Jeszcze myśli zebrać nie potrafię — odparł Maks — po tylu wspaniałościach na Brühlowskim dworze w głowie mi się zawraca. Staruszka i Feulner spojrzeli po sobie znacząco. — Tak — wtrącił Feulner — jeżeli się nie mylę, pan jakiś czas bawiłeś w Berlinie. Po tamtej stronie dziwnie się to wydawać musi. Przyznam się, że dla Saksonii wolałbym koszary niż teatr i obóz niż galerię. Stara pogroziła na nosie. — Kapitanie, nicht rasonieren! Ostrożnie! Wprawdzie Gertruda głucha, ja milcząca, kawaler de Simonis obcy, ale Pepita to papla i Prusaków nie cierpi. Myślę nawet, że i mnie kochać nie może, jak by powinna, dlatego żem się Prusaczką urodziła. — Ależ, kochana stryjenko — przerwała porywczo ładna panienka — ja tak mało znam świat, że dla nikogo nienawiści mieć nie mogę, a że swój kraj kocham i że mi się tu wydaje lepiej, ładniej, milej, czyż to grzech? Staruszka pocałowała ją z daleka. — Ja tobie wszystko przebaczam