... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Mówiąc prostymi słowami, on mnie zwyczajnie nie mógł zrozumieć. Moje pochodzenie, moja postawa życiowa, stosunek do wojny, do wszystkiego, co się wokół mnie działo, było kompletnie obce jego osobistemu światopoglądowi. Nie istniał wspólny punkt widzenia, który mógłby nas połączyć. Uważałem, że jest to godne ubolewania, ponieważ Fitzgerald z rozmysłem robił się każdego dnia bardziej lodowato uprzejmy. Sądzę, że traktował to jako część swego prywatnego męczeństwa, męczeństwa człowieka schwytanego w pułapkę przez świat, którego nie rozumiał. Dlatego w rozmowie nigdy nie zaniedbywał zwracania się do mnie „sir" i zawsze podporządkowywał się memu zdaniu, nawet w najbłahszych sytuacjach. Oczywiście sierżant Hagen i Wallace, wprawdzie nie rozumiejąc, o co chodzi, poszli za jego przykładem, a to wcale nie pomagało! 159 W przypadku Granta sprawa była znacznie mniej skomplikowana. Nienawidził mnie za upokorzenie, jakim była jego porażka podczas naszego pierwszego spotkania, i to go ciągle nurtowało. Ponadto żywił, jak uważam, autentyczną pogardę do wszystkich ludzi niskiego wzrostu. Często to spotykałem u ludzi jego pokroju. Sytuacji bynajmniej nie polepszył fakt, że w następnych dniach pracowaliśmy ze Steinerem i jego Brandenburczykami. Zwykle Steiner korzystał z okazji, by pomówić ze mną na boku, a sądzę, że Fitzgerald w jakimś stopniu reagował na to podejrzliwością. Nie. Być może, myśląc tak, nie jestem w stosunku do niego sprawiedliwy. Raczej bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że tych rozmów nie aprobował. Współpraca z Brandenburczykami na nabrzeżu nastąpiła pod wpływem chwilowego impulsu, którego po namyśle prawdopodobnie pożałował, choć podejrzewam, że winą całkowicie obciążył Radla. Sposób, w jaki Niemiec pokierował wydarzeniami w porcie, szantażowanie groźbami pod adresem robotników Todta, wszystko to naprawdę wzbudziło obrzydzenie w Fitzgeraldzie, tak bardzo bowiem było obce jego naturze i światopoglądowi. Być może jego postawa wobec mnie była w rzeczywistości jakąś próbą odcięcia się od tej całej niesmacznej sytuacji, która w żaden sposób nie godziła się z jego rozumieniem wojny. Po raz pierwszy ujrzał na chwilę jej ciemną stronę i cofnął się przed tym obrazem. Po prostu nie chciał o nim wiedzieć. Myślę, że to wyjaśnia, dlaczego znów tak wspaniale ożywił się, by stawić czoło wyzwaniu, prawdziwie godnemu uwagi wyzwaniu wypadków, które nastąpiły później. Natomiast coraz wyraźniej zauważyłem, że Steiner ma wyjątkową pozycję w całym niemieckim garnizonie, zarówno wśród oficerów, jak i zwykłych żołnierzy. U niektórych -zapewne w większej mierze u oficerów - magiczny skutek 160 wywoływało zazwyczaj nazwisko jego ojczyma, ale to nie dotyczyło szeregowych. Na nich działała sama jego osobowość, legendarne męstwo, sprawy nie do naśladowania, jak jedwabny szalik, który zawsze nosił zawiązany na szyi, by zakryć swój Krzyż Rycerski. A rozmawiając po niemiecku z saperami, z sierżantami Braunem i Schmidtem, którzy przynosili mi od Ezry prezenty w postaci okropnych francuskich papierosów, zdałem sobie sprawę, że są jeszcze inne względy. Oni widzieli instalację „Czarnuch" w działaniu, widzieli Steinera i jego ludzi wyprawiających się nieustannie na morze na niewiarygodnych, domowego wyrobu podwodnych rydwanach. Widzieli, jak grupa kurczy się liczebnie dzień po dniu. Ostatecznie odwaga nigdy nie wychodzi z mody. Być może Radl nie mógł znieść tego jawnego pochlebiania Steinerowi, a może zwyczajnie go nie lubił. Było też prawdopodobne, że Steiner godził w jego poczucie porządku. Poczucie tego, co właściwe. Powinien był zostać oficerem i uparł się, że nie będzie. Był dżentelmenem, który wolał służyć w szeregach. Żaden starszy sierżant na całej kuli ziemskiej nie miał prawa być tym, czym był Steiner. Gdy pracowaliśmy pod strażą Steinera i jego ludzi, wielokrotnie pojawiał się Radl w swym sztabowym mercedesie, otoczony uzbrojonymi po zęby zbirami z SS. Zwykle przywoływał Steinera i wypytywał, co się tu dzieje, i zawsze można było wyczuć pod powierzchnią konwencjonalnych wojskowych grzeczności istniejące między nimi napięcie. Sprawa doszła do punktu kulminacyjnego w sposób jawny dla całego świata w dniu pierwszego maja. Nikt z nas nie wiedział wówczas, jak bliskie jest zakończenie wojny, choć pewna wiedza o rozwoju sytuacji w Europie przenikała niemal do wszystkich, i to nie tylko za 161 pośrednictwem nielegalnego radia Ezry Scully'ego. Żołnierze z niemieckiej jednostki łączności, stacjonującej w domu tuż przy Platzkommandantur w Charlottestown, ponosili za to nie mniejszą winę, choć w tej fazie wojny żołnierz złapany na słuchaniu BBC i przekazywaniu jej wiadomości, ryzykował szybką egzekucję. Ale na St-Pierre wszystko toczyło się ustalonym trybem, ciągle budowano umocnienia, kładziono miny, jak na wszystkich pozostałych wyspach archipelagu, bo dowódca tego obszaru trwał w zamiarze prowadzenia walki jeszcze długo po zakończeniu wojny w Europie. Jak już powiedziałem, pierwszego maja, a o ile pamiętam, był to wtorek, zabrano nas do Granville i zaprzęgnięto do pracy poniżej stanowiska łodzi ratunkowej. Gdy przybyliśmy tam, na miejscu było już ze dwudziestu robotników Todta, a wkrótce pojawił się Steiner ze swoimi Brandenburczykami. Obszar poniżej hangaru, wraz ze slipem, zbombardowano, jak mi to powiedział pierwszej nocy Ezra, a nasze zadanie polegało na splantowaniu terenu, gdzie miał być zbudowany nowy bunkier. Po drugiej stronie drutów pracowali Brandenburczycy, zakładając dodatkowe miny, choć plaża już wyglądała na śmiertelną pułapkę. To mnie nie zdziwiło, bo tamto miejsce należało do nielicznych na wyspie, gdzie można było wyładować pojazdy wojskowe z jednostek desantowych