... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Słyszysz mnie? Nie zdejmuj hełmu! W żadnym wypadku! To rozkaz! Thomas kiwnął potakująco głową, zanim zdołał się powstrzymać. Oto i on: grzeczny chłopiec, mały Tommy, stojący na uboczu, przyjmujący polecenia, wykonujący to, co mu kazano. Znów pominięty. A co z tego ma? Coś przeleciało w oddali, kierując się w stronę wzgórz. Wielkością przypominało dużego ptaka, ale jak ważka miało sześć długich, błoniastych skrzydeł, którymi poruszało na przemian w skomplikowany sposób - jakby wiosłowało w powietrzu. - Thomas, wejdź do kabiny i zamknij luk. Nigdy żadnej radości. Musisz być dwa razy lepszy od każdego z nich, musisz z siebie żyły wypruwać... - Thomas, wydałem ci kategoryczny rozkaz. Musisz sprawić, żeby cię te sukinsyny szanowały, musisz zapracować na ich szacunek. Ojciec mówił to miliony razy, a jak niewiele czasu potrzebował, żeby się wykończyć i umrzeć, kiedy tylko przestał się starać, bo uświadomił sobie, że nie można zdobyć tego, czego ludzie nie chcą oddać. Czerwonożółta jaszczurka przebiegła mu po bucie, cicho i szybko jak łaskotka. Miała sześć nóg. Zaczął odpinać zatrzaski hełmu jeden po drugim. - Nie! Posłuchaj, jak zdejmiesz hełm, to zginiesz. Nie rób tego! Na miłość boską - nie rób tego! Ostatni zatrzask. Stawiał opór, ale Thomas szarpnął jeszcze mocniej. - Odbierasz sobie życie! Przestań! Proszę cię, nie rób tego! Ty cholerny, głupi czarnuchu! Nie... Thomas uśmiechnął się. Nie wiedzieć czemu w tym momencie czuł się tak bliski kapitanowi jak nigdy przedtem. - Za późno - powiedział radośnie. Przekręcił hełm o ćwierć obrotu i zdjął go z głowy. Gdy zapaliło się trzecie czerwone światełko, kapitan Redenbaugh oparł ciężko głowę na tablicy rozdzielczej i zaczął płakać. Płakał szczerze i głośno, bo to byli dobrzy ludzie, a on ich zawiódł, - nawet Thomasa - najlepszego, najsolidniejszego ze wszystkich. Nie potrafił uratować ani jednego z tych drani! W końcu jakoś się opanował. Zmusił się, żeby ponownie spojrzeć na ekran, na którym widać było trzy ciała w skafandrach kosmicznych, leżące bez życia na czerwonym piasku. Złożył dłonie, pochylił głowę i odmówił modlitwę za dusze zmarłych towarzyszy. Potem wyłączył monitor. Nadszedł czas, by ułożyć plan działania. Ponieważ w drodze powrotnej na Ziemię Lemiesz będzie niósł ładunek o wiele lżejszy niż przewidywano, miał wystarczająco dużo paliwa na wcześniejszy start - gdyby tego chciał. A on chciał. Zaczął wprowadzać do komputera niezbędne liczby uśmiechając się gorzko z ironii losu. Jeszcze wczoraj żałował, że zostało im tak niewiele czasu na orbicie Marsa. A teraz śpieszy się do domu... lecz nieważne, ile mocy wyciśnie z silnika statku, i tak ma przed sobą kilka ciężkich miesięcy lotu - i sąd wojskowy, czekający go prawdopodobnie z chwilą przybycia na Ziemię. Nawet kapitańska dusza zadrżała przez chwilę na myśl o strasznej podróży, ale natychmiast znów się opanował. Czeka go trudny i nieprzyjemny okres, niewątpliwie, ale człowiek zdecydowany zawsze potrafi dać sobie radę i zrobić to, co należy. Nawet jeśli musi zrobić to sam. Plazmowy napęd Lemiesza utworzył na marsjańskim niebie gwiazdę widoczną za dnia. Była to jakby spadająca gwiazda na odwrót: pojawiła się w momencie rozbłysku i szybko ciemniała w miarę wznoszenia się do góry i oddalania. Thomas widział odlatujący statek. Opierał się właśnie na wykonanej przez siebie włóczni - gałęzi płomienistego drzewa z grotem zaostrzonym nad ogniem przyglądając się, jak Johnboy preparuje skórę hieno-pantery, kiedy przypadkowo spojrzał w górę. - Patrz - powiedział. Johnboy poszedł za wzrokiem Thomasa i też zobaczył statek. Uśmiechnął się zjadliwie, chwycił łapę zwierzęcia i pomachał nią na pożegnanie. - Do widzenia, Ahab. Życzę powodzenia - powiedział i wrócił do przerwanej pracy. Hieno-pantera - trochę większe od rysia, sześcionogie zwierzę o szablastych kłach i ciemnopurpurowym, cętkowanym futrze - zaatakowała ich znienacka i walczyła tak zajadle, że dopiero we trzech zdołali ją zabić. Woody spojrzał na niebo z miejsca, na którym kawałkami kabla wyjętymi z lądownika związywał konary płomienistego drzewa, budując prowizoryczną tratwę. - Jestem pewien, że sobie poradzi - stwierdził spokojnie. Thomas westchnął. - Jasne - powiedział i dodał energicznie: - Pomogę ci przy tratwie. Jak ją szybciej poskładamy, będziemy rano gotowi do drogi. Poprzedniego wieczoru, gdy wspięli się na najwyższe ze wzgórz rozciągających się na północy, ujrzeli światła odległego miasta. Lśniło srebrzyście, żółto i pomarańczowe na dalekim horyzoncie, przebłyskując zza pogrążonej w nocy rozległej przestrzeni dna wyschniętego morza niczym brylantowa kolia na tle czarnego aksamitu. Thomas wciąż nie mógł się zdecydować, czy chciałby tu znaleźć czerwonoskórych arystokratów i olbrzymich, czwororękich zielonych Tharków oraz piękne księżniczki marsjańskie... przekład: Wiesław Lipowski Nominacja do nagrody “Nebula” w roku 1986 LUCIUS SHEPARD ŁOWCA JAGUARÓW Lucius Shepard jest najszybciej wschodzącą nową gwiazdą w nowelistyce science fiction - wiele zaś jego opowieści wykazuje znajomość Ameryki Łacińskiej, jej mieszkańców i ich życia. Niniejsze opowiadanie nie jest wyjątkiem. Czy jednak mamy do czynienia z fantasy, czy też jest to kolejna wersja historii o świecie znajdującym się w innym wymiarze? Autor wyboru skłania się ku tej drugiej hipotezie. To dług jego żony wobec Onofria Estevesa, handlarza sprzętem elektrycznym, po raz pierwszy od niemal roku sprowadził Estebana Caaxa do miasta. Był to z natury człowiek ceniący nade wszystko rozkosze wiejskiego życia; niespieszny rytm rolniczego dnia dodawał mu sił, a noce spędzone przy ognisku na żartach i pogawędkach albo u boku żony, Incarnación, sprawiały wielką przyjemność