... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

O dziwo, pan Norrell i tak odgadł jego myśli. — Och! - wykrzyknął z nagłą złością. - Proszę bardzo! Tak myślisz, co? Wobec tego radzę ci natychmiast dołączyć do Strange’a, Murraya i innych zdrajców! Sądzę, że w twoim obecnym stanie ich poglądy bardzo przypadną ci do gustu! A i oni ucieszą się z twojego towarzystwa. Będziesz mógł zdradzić im wszystkie moje sekrety! Na pewno sowicie cię wynagrodzą. Będę zrujnowany i... — Niech się pan uspokoi. Nie mam zamiaru szukać nowego zajęcia. Jest pan moim ostatnim pracodawcą. — Zapadła krótka cisza i pan Norrell miał chyba czas przemyśleć niestosowność wykłócania się z człowiekiem, który zaledwie dzień wcześniej ocalił mu życie. Bardziej rzeczowym tonem oświadczył: — Chyba nikt ci jeszcze nie mówił, że żona Strange’a nie żyje. — Co takiego? — Nie żyje. Sir Walter mi powiedział. Najwyraźniej wybrała się na spacer podczas śnieżycy. Bardzo nierozsądnie. Dwa dni później zmarła. Childermassa przeszył zimny dreszcz. Posępny krajobraz nagle znów się zbliżył, niemalże przesłaniał widoki Anglii. Childermass mógł sobie ponownie wyobrazić siebie na pradawnej drodze... ...a przed nim stała Arabella Strange. Była odwrócona plecami do niego i szła samotnie po chłodnej szarej ziemi, pod magicznie przemawiającym niebem... - Mówiono mi - ciągnął pan Norrell, nieświadomy nagłej bladości i przyśpieszonego oddechu Childermassa - że śmierć pani Strange bardzo unieszczęśliwiła lady Pole. Jej smutek najprawdopodobniej wynikał z tego, że były przyjaciółkami. Aż do teraz nie uświadamiałem sobie tego faktu. Gdybym miał o tym pojęcie, być może... - urwał, a jego twarz odzwierciedlała emocje, które nim targały. - Teraz jednak nie ma to znaczenia. Jedna z nich oszalała, druga zmarła. Ze słów sir Waltera Pole’a wywnioskowałem, że lady Pole mnie wini za śmierć pani Strange. - Na wypadek jakichkolwiek wątpliwości dodał: - Nonsens, rzecz jasna. Właśnie w tej samej chwili do pokoju weszli dwaj znakomici lekarze, których pan Norrell wezwał do Childermassa. Zdumiał ich widok pana Norrella - zdumiał i zachwycił. Z ich uśmiechniętych oblicz i zgiętych w ukłonach ciał można było wywnioskować, że uważają jego obecność za wspaniały przykład łaskawości wielkiego człowieka, który przychodzi z wizytą do sługi. Powiedzieli, że rzadko kiedy pan domu tak dba o zdrowie pośledniejszych istot i rzadko kiedy służący są gotowi bronić swego pana nie z poczucia obowiązku, lecz z szacunku i uwielbienia. Pan Norrell był równie łasy na pochlebstwa jak większość ludzi, chyba nawet bardziej, i już zaczynał myśleć, że być może rzeczywiście zachowuje się niezwykle szlachetnie. Wyciągnął rękę, mając zamiar przyjacielsko poklepać Childermassa po dłoni, jednak na widok zimnego spojrzenia dysponenta zreflektował się, zakaszlał i wyszedł. Childermass odprowadził go wzrokiem. „Wszyscy magowie kłamią, a ten z nich najbardziej”, powiedział kiedyś Vinculus. Rozdział trzeci „Czarny młodzian i niebieski jegomość - to coś znaczy” koniec stycznia 1816 Kareta sir Waltera Pole’a podskakiwała na opustoszałej drodze w hrabstwie York. Stephen Black jechał obok na białym koniu. Po obu stronach drogi puste, sine wrzosowiska rozciągały się hen do szarego nieba, z którego lada chwila mógł spaść śnieg. Tu i ówdzie z ziemi wyrastały szare zdeformowane skały, przez co krajobraz wydawał się jeszcze bardziej ponury i nieprzyjemny. Raz na jakiś czas promień słońca przeszywał chmury, podświetlając spieniony strumień albo trafiając w pełne wody wgłębienie w ziemi, które nagle zaczynało błyszczeć jak zgubiona srebrna jednopensówka. Dotarli do rozstaju dróg. Stangret wstrzymał konie i spojrzał ponuro na miejsce, w którym jego zdaniem powinien stać drogowskaz. — Nie ma drogowskazów - zauważył Stephen. - Po czym poznać, dokąd prowadzą te drogi? — Jeśli założymy, że w ogóle dokądś prowadzą - mruknął stangret. - Zaczynam w to wątpić. - Wyciągnął z kieszeni tabakę i zażył sporą szczyptę. — Obok stangreta na koźle siedział lokaj (jemu było najzimniej i najmniej wygodnie z całej trójki), który zaczął siarczyście kląć na hrabstwo York, jego wszystkich mieszkańców oraz drogi. - Chyba powinniśmy jechać na północ lub północny wschód - powiedział Stephen. - Ale trochę się zgubiłem przez te wrzosowiska. Masz pojęcie, gdzie leży północ? Stangret, do którego skierowane było pytanie, burknął, że jego zdaniem wszystkie kierunki wyglądają na północ. Lokaj parsknął niewesołym śmiechem. Nie uzyskawszy pomocy od towarzyszy, Stephen zrobił to, co zawsze w takich okolicznościach - przejął dowodzenie. Nakazał stangretowi jechać jedną drogą, a sam postanowił podążyć drugą. - Jeśli mnie się powiedzie, znajdę was albo wyślę posłańca - oświadczył. - Jeśli wy traficie we właściwie miejsce, załatwcie sprawę. Mną się nie przejmujcie. I ruszył przed siebie, przyglądając się sceptycznie wszystkim mijanym dróżkom i ścieżkom. Raz napotkał samotnego jeźdźca i poprosił go o wskazówki, ale nieznajomy, jak się okazało nietutejszy, nigdy nie słyszał o miejscu wspomnianym przez Stephena. W końcu Stephen dotarł do wąskiej dróżki, która wiła się między murami, zgodnie z miejscową tradycją zbudowanymi wyłącznie z kamieni, bez zaprawy. Ruszył tą dróżką. Pod murami wznosiły się bezlistne drzewa. Gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu, zobaczył wioskę, a w niej ponure kamienne domki i walące się mury. Wszędzie panowała dziwna cisza