... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Guadalmedina nie mógłby wypaplać tego, o czym sam nie wiedział, a i ja nie zamiarowałem - tak to szczerze podpowiadały mi na przekór wszystkiemu szlachetne instynkty mej młodości - zdradzić imienia damy mego serca przed obliczem hrabiego-diuka. - Mość Alvaro de la Marca - podjąłem - prawdę powia- dał, że Wasza Dostojność to mąż wielki... I w tym samym momencie zmiarkowałem, że było coś w pierwszych słowach faworyta, co wielkim niepokojem musiało napawać: owóż wyprawa kapitana Alatriste do Escorialu nie była tajemnicą. Co najmniej on i Guadalmedina byli wprowadzeni w szczegóły. A ja zapytywałem siebie w duchu, kto jeszcze o tym wie i czy wiadomość ta - pomyślne zawsze snadź piechotą podążają, a złowrogie lotem sokoła - dotarła już była takoż do uszu naszych wrogów. Koń jął kuleć, ledwie pasmo górskie minęli, janowce i głazy na powrót ustąpiły miejsca dąbrowom, a droga stała się bardziej płaska i prosta. Diego Alatriste zeskoczył tedy na ziemię, kopyta zwierzęcia obejrzał i zmiarkował, że podkowa na lewej przedniej nodze postradała główki dwóch hufnali i wisi rozchwierutana. Cupamagna nie dołączył był do biesagów worka z podręcznymi narzędziami, kapitan musiał tedy utwierdzić odpadające żelazo, jak umiał najlepiej, rozklepując czubki ułamanych hufnali tęgim kamieniem. Nie miał pojęcia, ile wytrzymają, aliści do najbliższej stacji brakowało jeszcze niecałej mili. Dosiadł wierzchowca na nowo i ruszył, nie przymuszając go do wytężonego wysiłku i pochylając się raz po raz, ażeby baczenie na uszkodzoną podkowę dawać. Jechał tak przez godzinę, gdy nareszcie ujrzał w oddali po prawej, u stóp ciągle ośnieżonych stoków Guadarramy, z granitu wzniesioną wieżę kościelną i z tuzin dachów domostw, co się na wioskę Galapagar składały. Droga omijała sadybę, przeto dotarłszy do skrzyżowania, Alatriste zsiadł z konia przed budynkiem stacji. Rumaka powierzył kowalowi, rzucił okiem na pozostałe, wypoczywające w stajni zwierzęta - zmiarkował przy tym, że dwa, przywiązane i osiodłane, stały na zewnątrz - i przysiadł na osłoniętym kratą ganku przyległego szynku. Pod murem pół tuzina woźniców godziło w karty, przyglądał się im na stojąco jakiś osobnik o wyglądzie kmiecia i z rapierem za pasem, nieopodal ksiądz społem ze swym sługą pożywiał się przy stole duszoną giczą wieprzową, muchy odganiając, obok zasię dwa muły czekały, objuczone tobołami i kuframi. Kapitan pozdrowił duchownego, dłoń do ronda kapelusza przytknąwszy. - Niechże waszmości Bóg błogosławi - odparł ksiądz pełnymi ustami. Dziewka karczemna przyniosła wino. Spragniony Alatriste tęgi haust łyknął i wyciągnął przed siebie nogi, rapier obok położył i jął śledzić pracę kowala. Po chwili zerknął, jak wysoko słońce na niebie stoi, i począł rachować. Do Escorialu pozostawały jeszcze dwie mile, co znaczyło, że konia świeżo podkutego do bardziej wytężonego galopu przymuszając, i o ile potoki Charcón i Ladrón nie przybrały tak, by przebycie ich w bród niemożliwym się stało - zdoła w królewskiej siedzibie stawić się przed wieczorem. Kontent ze swych wyliczeń, dopił wino, rzucił na stół monetę, sięgnął po rapier i powstał, żeby do kowala podejść, co właśnie robotę swą kończył. - Wasza miłość wybaczy. Nie widział, jak ze środka stacji wychodzi człek jakiś, przeto omal się z nim nie zderzył. Był to brodacz, niski i krępy w ramionach, odziany po włościańsku, na nogach miał wysokie, wywinięte buty, a na głowie myśliwską czapkę - podobnie jak ów drugi, co się karciarzom przyglądał. Alatriste nie znał go. Zdał mu się kłusownikiem albo gajowym, zbrojny był w krótki rapier, zatknięty w skórzanym pendencie, i nóż do oprawiania za pasem. Nieznajomy przyjął przeprosiny lekkim skinieniem głowy, przypatrując mu się bacznie, a kiedy kapitan zmierzał już w stronę stajni, zmiarkował, że i drugi osobnik mu się przypatruje. Niezły pasztet - pomyślał. Zgoła mu się to nie spodobało. Kiedy godził się z kowalem co do zapłaty, śród buczenia gzów zerknął ukradkiem za siebie. Mężczyzna stał nadal pod daszkiem i oka zeń nie spuszczał. Atoli najbardziej Alatristego zaniepokoiło to, że gdy wsuwał nogę w strzemię i dosiadał swego rumaka, tamci obydwaj zamienili spojrzenia. Ani chybi to jacyś siepacze, do tego są razem - domyślił się. Przykuwał ich zaciekawienie z niewiadomej przyczyny, a ta, jakakolwiek była, nie mogła być dlań pomyślna. Czujnie tedy wąs przez ramię zwracając gwoli zbadania, czy podążają za nim, zaciął ostrogami konia i pognał ku Escorialowi. - Nie masz na świecie sceny - mówił mość Francisco de Quevedo - która z tą mogłaby się równać