... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Zimą Krasnegar opuszczali tylko traperzy, łowcy fok oraz poszukiwacze. Cała wiedza Rapa o życiu na pustkowiach pochodziła z rozmów z takimi właśnie ludźmi, wielu więc rzeczy trzeba się było nauczyć na własnej skórze. Rap i Andor robili to jednak. Nauczyli się nie rozpalać ognisk pod gałęziami obciążonymi śniegiem, zabierać buty na noc do posłania oraz podczas wędrówki trzymać się najgęstszego lasu, gdzie podszycie oraz pokrywa śnieżna były najrzadsze. W tym dziewiczym mroku można było napotkać wydeptane przez zwierzynę ścieżki oraz tajemnicze dróżki, po których Rap bezbłędnie prowadził konie, posiłkując się swą nadnaturalną umiejętnością. Jak dotąd nie zetknęli się z oznakami obecności przerażających goblinów. Nawet ślady zwierząt były nieliczne. Zresztą Rap i Andor nie potrafili odczytać historii, które mogłyby im owe opowiedzieć. Tylko raz dostrzegli trop niewątpliwie pozostawiony przez wilka. Przez następne dwie godziny Rap wytężał do granic możliwości swój niesamowity zmysł, przeszukując nerwowo las. Andor narzekał, że nigdy już nie będzie jeść pemikanu ani naleśników, Rapowi jednak zdawała się służyć monotonna dieta. Konie miały się gorzej. Rap z najwyższą niechęcią zmuszał biedne stworzenia do tak wielkiego wysiłku. Żebra sterczały z ich boków niczym szpalery młodych drzewek. Wierzchowce często się potykały. Godziny odpoczynku spędzały na grzebaniu w śniegu w poszukiwaniu ukrytej pod nim skąpej, leśnej trawy. Zapasy pożywienia dla ludzi wyczerpywały się szybko. Para pionierów-samouków będzie wkrótce musiała nauczyć się polować, by nie stanąć w obliczu śmierci głodowej. Zgodzili się jednak, że nie przestaną wędrować na południe tak szybko, jak tylko można, dopóki pozwoli na to pogoda. Czasem musieli znosić przenikliwy wiatr i lekki śnieg, lecz drzewa zapewniały im osłonę i nie dokuczała im naprawdę groźna zawierucha. Rap widywał już wcześniej drzewa. W ogrodach zamkowych rosło kilka poskręcanych okazów, a ponadto dwa lata temu wyruszył na południe z ekipą poszukiwawczą ścigającą Smoka i jego stado. Nigdy jednak sobie nie wyobrażał, że na świecie może być tyle drzew, ile ich teraz ujrzał w ciągu jednego dnia. Były to głównie świerki - czarne w swym zimowym okryciu, milczące i nieprzyjazne. Spodziewał się, że tajga będzie się ciągnąć bez końca, pozbawiona charakterystycznych obiektów i niezmienna. Dostrzegał w niej jednak zmiany. Teren wznosił się w górę i opadał w dół. Czasami pojawiały się otwarte polany i stare przesieki, porośnięte splątaną roślinnością i trudne do pokonania. Były tam też rzeki, ścieżki wydeptane przez zwierzynę oraz zamarznięte bagna usiane maleńkimi skarłowaciałymi świerkami. Rap nigdy dotąd nie widział rzeki i daremnie próbował sobie wyobrazić, jak jedna z nich będzie wyglądała wypełniona wodą, a nie litym lodem. Sagorn powiedział, że niektórzy ludzie nigdy nie gubią drogi. Rap miał niezawodny zmysł kierunku. W najciemniejszym mroku lub najbielszej lodowej mgle zawsze umiał zwrócić twarz na południe lub znaleźć powrotną drogę do szlaku, wzdłuż którego podążali. Sam trakt jednak często przegradzały zaspy, ludziom i koniom łatwiej więc było wędrować pomiędzy drzewami. Siódmego dnia wciąż jeszcze żyli. - Rap! Rozbijmy obóz! - zawołał Andor ochrypłym głosem. Nie było teraz księżyca, a nieustanna wędrówka w ciemnościach wyczerpywała emocjonalnie Rapa, podobnie jak i konie. Nabrał już teraz takiej wprawy, że nawet za dnia czasami wędrował z zamkniętymi oczyma, jeśli świeciło w nie nisko stojące słońce. Teraz, gdy właśnie przed chwilą zaszło, byłby gotów posuwać się dalej, niepokoił się jednak skrycie słabością Andora. Impowie źle znosili zimę. W żyłach Rapa płynęła jotuńska krew i radził on sobie znacznie lepiej. - Świetny pomysł - powiedział. - Właśnie miałem to zaproponować. Znaleźli odpowiednie miejsce na małej polance i przystąpili do rozpalania ogniska. Wkrótce światło płomieni zatańczyło na śniegu i otaczających ich drzewach. Andor zaczął szperać w jukach w poszukiwaniu żywności, podczas gdy Rap wziął się za rąbanie drewna i świerkowych gałęzi, żeby wybudować szałas. Stawali się coraz sprawniejsi. Dawno już wyrzucili namiot jako bezużyteczny bagaż. Zapuścił się pomiędzy drzewa, na odległość kilkunastu metrów od migocącego ogniska. Zaalarmował go dopiero niepokój okazywany przez konie. W chwilę później jego dalekowidzenie potwierdziło niebezpieczeństwo. Pognał przez zaspy z powrotem do obozu. - Andorze! Goście! - powiedział. Andor, który klęczał przy ognisku, spojrzał na niego. Jego czarny zarost impa pokryty był skorupą lodu. Twarz miał ciemną od brudu. W cieniu jego futrzanego kaptura dostrzec można było jedynie blask ognia odbjający się w oczach. - Ilu? Rap policzył ich. - Około dwudziestu. Ciągle się poruszają. Tworzą krąg. Dłonie zaczęły mu dygotać. Ku swemu zdumieniu usłyszał, że Andor zachichotał cicho. - - To może być twoja ostatnia szansa. - - Na co? Rap nie chciał podnieść głosu, najwyraźniej jednak ogień oraz stukot uderzeń jego siekiery i tak zdradziły już ich obecbość niczym kurant. - - Na podzielenie się ze mną twoim słowem, rzecz jasna. Adeptowi nie groziłoby żadne niebezpieczeństwo, wątpię jednak, by mój talent podziałał jak należy na tych facetów. Wypluj je z siebie, Rapie! Szybko! - - Nie mam żadnego słowa! - zapewnił raz jeszcze wstrząśnięty Rap. Czy Andor cały czas uważał go za kłamcę? Ten odrzucił nóż, którym kroił pemikan i położył na kolanach dłonie skryte w rękawicach o jednym palcu. - - Ostatnia szansa, panie Rapie! - - Andorze... - Rap czuł, że jego świat wali się w gruzy. Strach przed goblinami ustąpił miejsca rozdzierającemu serce poczuciu zdrady. - - Czy to wszystko było oszustwo? Król nie jest umierajmy? - - Och, jest. To jednak nie ma teraz zbyt wielkiego znaczenia, prawda? Wiesz chyba, co zrobią z nami goblinowie? Krąg się zacieśniał. Byli coraz bliżej. Mimo to oczy nie mogły ich dostrzec. Nie wydawali żadnego dźwięku. Jedynie jasnowidz potrafiłby ich wykryć. Rap był bliski paniki. - Nie znam żadnego słowa! A może ty powiesz mi swoje! Jeśli już jedno mam, to dwa zrobią ze mnie adepta, prawda? Wtedy będę mógł nas uratować! Andor parsknął pogardliwie. - Marne szansę! Z której strony nadchodzą? Rap użył swego daru. Krąg przestał się zacieśniać. Zbliżała się ku nim grupka mężczyzn. - - Stamtąd