... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Cóż ty robisz? — złajałem go. — Kto ci pozwolił ogień tu rozniecać? — Chciałem tylko mały ognik rozpalić, effendi — tłumaczył się dziecinnie. — Widzę to właśnie! Widocznie ci się zdaje, że to dozwolone? — Tak, effendi! — Nie wydałem odnośnego rozkazu, bo nie przypuszczałem, że ktoś z was ma gnój wielbłądzi. Skąd go masz? — Nazbierałem go, jadąc ciągle za drugimi i zsiadając za każdym razem. — W takim razie zadałeś sobie wiele trudu zupełnie niepotrzebnie. Czyż nie pojmujesz, że dla nas niebezpiecznie rozniecać teraz ogień? Taki dym czuć z daleka, choć go jeszcze nie widać. Gdyby teraz nadszedł Ibn Asl i rozłożył się tam na dole obozem, woń spalonego gnoju łatwo by nas mogła zdradzić. — Nie pomyślałem o tym. Przebacz! Leżeliśmy w zagłębieniu wzgórza a jeńcy z nami. Na wzgórku stała warta, mająca zwracać pilnie uwagę na południowy zachód. Ponieważ byłem przyzwyczajony ufać sobie więcej niż drugim, poszedłem ku straży, a za mną nadszedł także onbaszi. Znał pustynię, więc sądził, że mi dopomoże. Po pewnym czasie wszedł księżyc na niebo i rzucił światło swoje na przeciwległe wzgórza skaliste. Ciemne niższe miejsca można było dobrze odróżnić od wyższych, jaśniejszych. Około godziny dziesiątej zauważyłem w dali jakiś ruch, a niedługo potem zobaczyłem jasne postacie na ciemnym tle. Były to białe haiki łowców. Zszedłem więc do kryjówki, zawiadomiłem porucznika o przybyciu oczekiwanych, zaleciłem mu ciszę i ostrożność, kazałem obu jeńcom zawiązać usta, żeby nie przestrzegli karawany niewolników głośnymi okrzykami, a sam zszedłem po skalnych stopniach na stanowisko, z którego i tym razem miałem zamiar rozmowę przeciwników podsłuchać. Światło księżyca nie dochodziło do wnętrza wadi, a gwiazdy migotały tak słabo, że tam na dole panowały nieprzejrzane ciemności. Z przeciwległego brzegu odzywało się coś, jakby świergot jaskółek, przerywany od czasu do czasu głosem głębszym. Ten świergot były to dolatujące z dala głosy niewolnic, a wpadający chwilami bas był głosem przewodnika, prowadzącego wielbłądy po spadzistej ścieżce. Głosy zbliżały się, karawana dosięgła dna wadi, po czym zwróciła się wprost ku studni. Widziałem poruszające się haiki mężczyzn i jasne dachy namiotowe nad lektykami dla kobiet. Wszystko inne niknęło w głębokiej ciemności. Wtem zabrzmiał donośny głos przewodnika: — Stać! Podziękujcie Allachowi i prorokowi, żeśmy doszli szczęśliwie do wody orzeźwienia. Z kilkuset gardzieli wyrwał się jakby okrzyk radosny. Mężczyźni nawoływali się, albo klęli, głosy kobiece mieszały się z sobą, wielbłądy beczały, albo mruczały. Wnet zapłonęły pochodnie i naraz mogłem zobaczyć, co się działo o sześć łokci pode mną. Była to rzeczywiście pokaźna karawana. Naliczyłem piętnaście wielbłądów jucznych, niosących tachtirwany, o kształtach bardzo rozmaitych, ale zawsze fantastycznych, a nawet dziwacznych. Inne niosły na grzbietach wory z wodą, żywność, namioty. Wierzchowych wielbłądów było około pięćdziesięciu; nie mogłem ich od razu dokładnie policzyć. Przez kwadrans może panował chaos i zamieszanie trudne do rozwikłania, powoli jednak nastawał w tłumie porządek. Rozbito namioty dla niewolnic, którą to pracę same musiały wykonać. Mężczyźni zdjęli ciężary z wielbłądów, a kilku z nich zbliżyło się z pochodniami do studni, by z niej usunąć nakrycie. Doznawałem dziwnego uczucia. Poznałem Wschód dość dobrze, lecz nie widziałem dotychczas takiego obrazu, jaki się tu przede mną roztoczył. Działała przy tym oczywiście i świadomość, że teraźniejsza scena zamieni się bardzo rychło w scenę krwawą. Urządzenie obozu łatwo było rozpoznać. Znajdowałem się wprost nad studnią. Na prawo od niej rozłożyli mężczyźni koce i chusty, po lewej ręce wznosiły się namioty kobiet, za nimi leżały siodła z jukami i do jazdy wierzchem, a jeszcze dalej szeregiem spoczywały wielbłądy. Rozkład obozu zatarł dodatnie wrażenie, jakie miałem dotychczas o przezorności i ostrożności sławnego, a raczej osławionego, Ibn Asla el Dżazura. Jednym słowem obóz rozbito lekkomyślnie, żywiąc oczywiście zbyt wielką pewność, że pustynia nie kryje nikogo oprócz karawany. Zabrano się do odkopania jamy. Zajęci tym ludzie pracowali rękami. Obok nich stał jakiś Negr, ogorzały od słońca, czarnobrody człowiek, który im się przypatrywał, a od czasu do czasu rzucał rozkazy na prawo i lewo. Był to zatem łowca niewolników Ibn Asl. Nie było w nim ani trochę podobieństwa do ojca, owego pozornie czcigodnego, bardzo świętego fakira, Abd Asla. Po kilkunastu minutach pracy dostali się do płyty kamiennej, podnieśli ją, a dowódca wziął pochodnię i ukląkł, aby poświecić do środka. Wtem zaklął siarczyście i zawołał zawiedziony: — Toż tu zaledwie na dwie stopy wody. Widocznie diabeł odprowadził deszcz w inną stronę; nie można nawet jednego wora napełnić, bo tę wodę musimy dać niewolnicom, by się trzymały rześko i zdrowo. Niechaj Allach zwiąże gardła tym kobietom, przez które musimy znosić pragnienie. — Może się coś uzbiera — zauważył jeden z ludzi. — Ja sam wiem o tym, ty synu i bratanku przemądrości, ale jak długo to potrwa? Przecież tu długo nie zabawimy. — Wybacz! Musimy i tak zaczekać, dopóki tamci nie nadejdą. — Nadejdą jutro, a potem musimy zaraz wyruszyć w dalszą drogę. — Ale oni przyniosą wodę z Bir Murat. — To ją sam pij, jeśli ci smakuje! Nie skosztowałem ani kropli z tej, którą przyniósł Malaf dziś rano. Sprowadźcie kobiety! Ja sam będę czuwał, aby jedna kropla nie poszła na marne. Wypełniono ten rozkaz i nadeszło kilka kobiet, które czerpały nie mówiąc ani słowa, a potem zniknęły z naczyniami w namiotach. Były przygnębione i widocznie bały się bardzo przewodnika, bo żadna z nich w jego obecności ani słowa jednego nie miała odwagi przemówić. Kiedy już studnię do dna wypróżniono, usiadł przy niej na ziemi, oparł łokcie na kamieniach i położył głowę na dłoni. W tej postawie przypatrywał się drugim