... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Słyszałem serie z pistoletu maszynowego i głos Rascha, jak wykrzykiwał moje naz- wisko. Me-163 czekał na skraju pasa startowego, solidny i groźny myśliwiec, z nosem skierowanym prosto przed siebie. Wycofałem się na czworakach spod kryjówki i pobiegłem do samolotu, sadząc szybkimi, krótkimi susami jak królik. 202 Barnaby Williams Odchyliłem osłonę kabiny, po czym zaraz zatrzasnąłem ją nad sobą. Wcisnąłem przełączniki i czerwone światełko zapaliło się. Przez narastający huk silnika przebił się wściekły wrzask. Rasch wbiegł na pole wzlotów w chwili, kiedy Komet ruszył przed siebie. Kątem oka zobaczyłem, jak coś przemyka lotem strzały nad pasem lotniska i nagle świat wokół mnie zmienił się w rozszalały chaos fruwających szcząt- ków. Błyski ognia, wybuchy bomb i rakiet, zgrzyt metalu - amerykańskie Thunderbolty leciały z rykiem nad lotniskiem. Rasch zniknął, pochłonięty przez szalejący żywioł. Siła ciągu rakietowego silnika wcisnęła mnie w oparcie fotela; wystrzeliłem jak z procy i znalazłem się ponad wstrząsanym eksplozjami lotniskiem, mijany z lewej i z prawej przez Thunderbolty o potężnych nosach, rozbiegające się niczym rekiny. Ściągnąłem na siebie drążek i wyprysnąłem niemal pionowo w górę. Pode mną kłębiło się piekło dymu i ognia. Powietrze było czyste i łagodne. Przed sobą widziałem góry. Silnik zgasł, a ja wzbijałem się coraz wyżej i wyżej, kilometr po kilometrze, aż wreszcie opuściłem nos samolotu i wyrównawszy lot, poszybowałem w kierunku szczytów. Odnalazłem dolinę i mój przyklejony do stoku wiejski dom. Nadleciawszy nad małą wioskę, wytraciłem wysokość i przemknąłem ponad mostkiem łączą- cym ścieżkę po obu stronach rzeki, która płynie bystro parowem w dół stoku. Słońce stało wysoko na niebie, oświetlając łąkę pokrytą dywanem wiosen- nych kwiatów. Opadłem nad drzewa, bezszelestnie jak jastrząb, zmierzając ku zarośniętej ścieżce. Wypuściłem płozę i, dotknąwszy ziemi, sunąłem z szybkim turkotem. Wyrośnięta trawa i kwiaty pochwyciły mnie: samolot zwolnił i zatrzymał się, przechylony na skrzydło. Odchyliłem na bok osłonę kabiny i do środka wpadł zapach zgniecionej trawy i kwiatów. Bzyczała zaciekawiona pszczoła, obok przefrunął nie wykazujący zainteresowania motyl. Wygramoliłem się na ziemię i poszedłem w górę stoku do domu. Przez okno sączyło się światło wstającego dnia, odmalowując grube futro zwierzaka w jego prawdziwych barwach. Stary zegar nad kominkiem powie- dział mi, że już czas. Pan nadal spał. Wstałem i wielkie żółte ślepia momentalnie otworzyły się. Poczłapałem do tylnego wyjścia, naciągając na siebie kurtkę, tak jakbym wybierał się do wychodka. Pies biegł przy mnie. Było bardzo zimno, wydychane powietrze zamarzało w białe, płynące wolno obłoczki. Szczyty gór zaczynały błyszczeć w przecierającym się mro- ku. Śnieg skrzypiał mi pod nogami. Posuwając się ostrożnie po śliskim jak lodowisko gruncie, zmierzałem do stodoły. Pole śmierci 203 Zostawione w niej ciała leżały nadal rzucone niedbale na jedną kupę. Podniosłem kawałek uda, który odrąbałem dzień wcześniej, i cisnąłem Wilko- wi. Zabrał się za ogryzanie twardego mięsa, śliniąc się obficie i pomlaskując. Podszedłem do Kometa. Poszycie było lodowato zimne. Majstrowałem chwilę przy zamku kabiny: wyskoczył ze swobodą dobrze spasowanego mechanizmu i uniósł trzymającą się na zawiasach osłonę kabiny. Ciasne, proste wnętrze stało przede mną otworem - twardy fotel otoczony zbiornika- mi na T-stoff, w przedzie płaska tablica z przyrządami, krótki i masywny drążek sterowy wchodzący między kolana, pedały orczyka z czekającymi rzemykami, podobne do olbrzymich sandałów. Poczłapałem do przedniej części samolotu i spod wózka startowego wy- ciągnąłem silniczek. Podczepiłem elektromagnes do stalowej osi wózka i za- kręciłem cylindrami: silnik zaskoczył z rykiem, wyrzucając strumień spalin. Wyciągarka zaczęła wirować i naciągać mocną żyłkę na szpulę. Pies spojrzał na mnie; z pyska wystawał mu kawałek męskiego uda. Warknął ostrzegawczo, kiedy wgramoliłem się do kabiny Me-163. Psy to tępe stworzenia. Skoro osłona da się otworzyć, to można ją również zamknąć - czego psy najwyraźniej nie są w stanie pojąć. Jednym płynnym ruchem zatrzasnąłem osłonę kabiny i zaczep mocno chwycił. Psisko rzuciło się jak dzika bestia, próbując mnie dopaść. Jestem głuchy, bardzo głuchy, a mimo to usłyszałem krzyk Pana. Był to krzyk człowieka pałającego żądzą mordu; usłyszał wściekłe szczekanie psa, który usiłował przebić osłonę i rozerwać mnie na krwawe strzępy. Pan przedstawiał sobą upiorny widok. Był cały pokryty krwią i bebechami: miał je we włosach, na twarzy, wypluwał krwiste odpadki razem ze śliną. Rzucił się jak oszalały i zaczął walić w osłonę kabiny gołymi pięściami. Pies ponowił wysiłki ze zdwojoną furią. Wszystko nadaremno. Mocna osłona nie dawała im żadnych szans. Żyłka nawinęła się do końca i naprężyła się. Komet drgnął i ruszył do przodu. Wyglądało na to, że Pan zrozumiał, co się za chwilę wydarzy. Rozglądając się jak oszalały, dostrzegł wbitą w pieniek siekierę. Doskoczył do niej i wyrwał ją jednym szarpnięciem. Znowu usłyszałem jego krzyk - tym razem jednak krzyczał zdjęty nagłym przerażeniem. Obróciwszy się w fotelu widziałem, jak huśta się zawieszony głową w dół pod powałą stodoły