... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Otóż nie! Nie tak powinien pan był postąpić, by nas podtrzymać w tym straszliwym kryzysie, w jakim się znajdujemy. Churchill wydawał się tym wstrząśnięty. Rozmawiał przez chwilę z majorem Mortonem, szefem swego gabinetu. Przypuszczałem, że w ostatniej chwili wydaje dyspozycje, aby zmienić powziętą już decyzję. I to może było powodem, że w Bordeaux w pół godziny później ambasador brytyjski zgłosił się do Reynaud, aby wycofać doręczoną mu już notę, w której rząd brytyjski w zasadzie zgadzał się na to, by Francja zapytała Niemcy o warunki ewentualnego zawieszenia broni. Potem poruszyłem w rozmowie z Churchillem projekt unii między naszymi narodami. — Lord Halifax mówił mi już o tym — rzeki na to Churchill. — Ale to nadzwyczaj skomplikowana sprawa. — Tak jest — odpowiedziałem. — Toteż jej realizacja wymagałaby bardzo długiego czasu. Ale sama manifestacja może nastąpić natychmiast. W sytuacji zaś, w której się znajdujemy, nie należy pominąć niczego, co może podtrzymać Francję i po- Po krótkiej dyskusji premier podzielił mój punkt widzenia. Zwołał natychmiast posiedzenie gabinetu brytyjskiego i udał sią na Downing Street, by mu przewodniczyć. Towarzyszyłem mu tam i podczas gdy angielscy ministrowie odbywali naradą, czekałem z ambasadorem Francji w gabinecie przyległym do sali konferencyjnej rady ministrów. W międzyczasie zatelefonowałem do Reynaud, by go uprzedzić, iż spodziewam sią, że jeszcze przed wieczorem przekażą mu w porozumieniu z rządem angielskim bardzo doniosłą wiadomość. Odpowiedział mi na to, że wobec tego przesuwa posiedzenie rady ministrów na godziną siedemnastą. „Ale — dodał — dłużej odraczać go nie mogą." Posiedzenie gabinetu brytyjskiego trwało dwie godziny. Od czasu do czasu z sali konferencyjnej wychodził ten lub inny minister, by wyjaśnić z nami, Francuzami, jakiś szczegół. W końcu wszyscy ministrowie z Churchillem na czele weszli do naszego pokoju. „Zgadzamy sią!" — oświadczyli. Istotnie tekst uchwalony przez radą ministrów był, z wyjątkiem niektórych drobnych szczegółów, identyczny z przedłożonym im przez nas projektem. Natychmiast połączyłem sią telefonicznie z Reynaud i przedyktowałem mu cały dokument. „To jest bardzo ważne — oświadczył premier. — Za chwilą zrobią z tego użytek na naszym posiedzeniu." W kilku słowach powiedziałem mu jeszcze wszystko, co mogłem, aby go podnieść na duchu. Potem Churchill wziął słuchawką do raki: „Hallo, Reynaud! De Gaulle ma racją! Nasza propozycja może mieć ogromne konsekwencje. Trzeba sią trzymać!" Potem wysłuchawszy odpowiedzi dodał: „A zatem do jutra, w Concarneau". Pożegnałem sią z Churchillem. Dał mi samolot, bym mógł natychmiast powrócić do Bordeaux. Uzgodniliśmy, że samolot pozostanie do mojej dyspozycji na wypadek, gdyby zaszły wydarzenia, które by mnie skłoniły do powrotu do Londynu. Churchill miał pojechać pociągiem na wybrzeże, by na pokładzie niszczyciela udać sią do Concarneau. O godzinie 21.30 wylądowałem w Bordeaux. Pułkownik Humbert i Auburtin z mego gabinetu oczekiwali mnie na lotnisku. Zawiadomili mnie, że premier ustąpił i prezydent Lebrun powierzył marszałkowi Pétainowi misją utworzenia nowego rządu. Oznaczało to nieuchronnie kapitulacją. Od razu też postanowiłem, że o świcie odlecą z powrotem do Londynu. Poszedłem do Reynaud. Przekonałem sią, że nie żywi on żadnych złudzeń i pojmuje, co oznacza objącie władzy przez Pétaina, a jednocześnie odczuwa jak gdyby ulgą z powodu uwolnienia sią od ogromnego ciążaru. Sprawiał wrażenie człowieka, który stracił już wszelką nadzieją. Tylko ci, którzy byli naocznymi świadkami owych wydarzeń, mogą zrozumieć, co oznaczało ponosić odpowiedzialność za rządy w tym straszliwym okresie. W ciągu długich dni bez odpoczynku i nocy bez snu premier czuł, że na nim spoczywa cała odpowiedzialność za losy Francji. Szef rządu bowiem, gdy fortuna odwraca sią od niego, zawsze jest samotny. Na niego bezpośrednio spadały wszystkie ciosy, które znaczyły kolejne etapy naszego upadku: przełamanie frontu przez Niemców pod Sedanem, katastrofa w Dunkierce, oddanie Paryża, załamanie sią w Bordeaux. A objął przecież kierownictwo rządu dopiero w przeddzień naszego nieszczęścia, nie mając już wcale czasu, by stawić mu czoło, i sam od dawna proponował polityką wojskową, która by mogła zapobiec katastrofie. Wobec straszliwego orkanu zachował siłą woli, która go ani na chwilą nie opuszczała. Nigdy w ciągu tych dramatycznych dni nie stracił panowania nad sobą. Nigdy sią nie unosił, nie oburzał, nie żalił. Tragiczny był ten widok wysoce wartościowego człowieka, którego niezasłużenie złamały przemożne wydarzenia. W gruncie rzeczy Paul Reynaud z istoty swej był człowiekiem, który mógłby prowadzić wojną w państwie, gdzie panowałby ład oparty na tradycyjnych podstawach. Wszystko to jednak zostało zmiecione. Szef rządu widział, jak dokoła niego załamuje sią reżim, ucieka ludność, jak wycofują sią sprzymierzeńcy, upadają na duchu najznakomitsi wodzowie. Od dnia kiedy rząd opuścił stolicą, sprawowanie władzy było już tylko swego rodzaju agonią przedłużającą sią na szosach i drogach kraju wśród rozprzężenia stosunków służbowych, rozluźnienia dyscypliny i sumienia. W tych warunkach inteligencja Reynaud, jego odwaga, autorytet sprawowanego przez niego urządu zawisły niejako w próżni. Nie miał on już wpływu na lawiną rozpętanych wydarzeń. Aby uchwycić znowu wodze w swe race, trzeba było wyrwać sią z tego zamątu, przenieść do Afryki i tam rozpocząć wszystko od nowa. Reynaud zdawał sobie sprawą z tego