... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Ktoś musiał pana błędnie poinformować, panie Barnett. Pan Hammelgaard powiedział mi, że wraca do Princeton. Myślę, że przekona się pan... - W połowie zeszłego miesiąca przepadł jak kamień w wodę. - Dziwne. Przypominam sobie, że miał bardzo szczegółowo sprecyzowane plany, a odwiedził mnie na pewno w drugiej połowie zeszłego miesiąca. - Mermillod zmarł dwudziestego drugiego, a Kersey dwudziestego siódmego. Sądzę, że Hammelgaard zmienił owe plany, gdy dowiedział się o ich śmierci. - Cóż, kolejność wydarzeń możemy sprawdzić bez trudu. Pan Hammelgaard uprzedził mnie o swojej wizycie, podobnie jak pan. Na pewno zapisałam to w dzienniku, który mam gabinecie. Chodźmy sprawdzić. - Doktor Tilson dźwignęła się z fotela z takim wysiłkiem, że Harry skoczył jej na pomoc, ale odsunęła go niecierpliwym ruchem ręki. - Dziękuję panu, panie Barnett, ale poradzę sobie sama. Niedołęstwu nie należy ulegać, ale je ignorować. - Chwyciła laski i, ciężko oddychając, ruszyła w stronę drzwi. - Proszę mi opowiedzieć... o tych... wypadkach. Podczas mozolnej wędrówki przez salon i korytarz do gabinetu Harry opowiedział doktor Tilson wszystko, co wiedział o śmierci Mermilloda i Kerseya. Zanim dotarli do celu, zdążył też wspomnieć o zniknięciu Donny Trangam i tajemniczej kolacji Davida z Adamem Slade'em. - Na pozór... związek z Globescope... i programem Sybilla... nie ulega wątpliwości... panie Barnett... Ale to są poszlaki... prawda? Tylko poszlaki... No, jesteśmy na miejscu. Gabinet nie był pełną książek pustelnią, czego Harry podświadomie się spodziewał. Jedną ze ścian rzeczywiście zajmowały książki, ale pokój umeblowano nowocześnie; stały tu też komputer i faks. W oknach zobaczył żaluzje i ciężkie zielone zasłony. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, pod którą na wąskiej półeczce leżały dłuższe i krótsze kawałki żółtej kredy. Ktoś musiał z nich korzystać całkiem niedawno, ponieważ w powietrzu unosił się jeszcze słaby zapach kredowego pyłu, zapach, który momentalnie przeniósł Harry'ego z powrotem do klasy w szkole Commonweal w Swindon, gdzie Howell-Jones, walijski nauczyciel matematyki, usiłował za pomocą logicznych wywodów, sarkastycznych uwag, a niekiedy przemocy, wbić podstawy algebry i geometrii do głów krnąbrnych podopiecznych. W wypadku Harry'ego, podobnie jak większości uczniów, wysiłki nauczyciela poszły na marne. - Zaraz... - powiedziała doktor Tilson, siadając na fotelu obrotowym przy biurku. - Co ja zrobiłam z tym dziennikiem? Większą część tablicy pokrywały równania nakreślone zamaszystym pismem. Harry rzucił okiem na znajome, lecz niezgłębione znaki, na nawiasy i klamry, ? i ? oraz inne symbole, których nie znał. Podszedł do zamkniętego kominka, oparł się o jego obmurowanie i czekał cierpliwie, aż doktor Tilson wydobędzie dziennik spod pliku papierzysk i przekartkuje go. Przeniósł na chwilę wzrok na oprawioną fotografię nad kominkiem. Przedstawiała dwa rzędy mężczyzn w średnim i podeszłym wieku, jeden stojący, drugi siedzący. Mężczyźni ubrani zgodnie z modą sprzed czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, wyglądali jak personel podupadłej szkoły prywatnej. Prawie jednocześnie Harry zauważył trzy rzeczy. Po pierwsze, wśród mężczyzn w obszernych garniturach znajdowała się szczupła, choć niezbyt elegancka młoda kobieta w tweedowych spodniach, butach do golfa, o niewyszukanej fryzurze i nieco sztywnym uśmiechu. Po drugie, dzięki rysom twarzy oraz intensywności spojrzenia Harry poznał w niej Athene Tilson. Po trzecie, bez trudu zidentyfikował mężczyznę, który siedział obok niej, ponieważ był to człowiek, którego oblicze znali wszyscy: Albert Einstein. - Wtorek, dwudziestego września, panie Barnett. - Słucham? - Pan Hammelgaard odwiedził mnie we wtorek, dwudziestego września. - A... tak. - Co zdaje się potwierdzać pańską tezę, że zrezygnował z powrotu do Princeton z powodu śmierci Mermilloda, która miała miejsce dwa dni później. - Chyba tak. - Dziwi mnie jednak, że ta sprawa pana nie interesuje. - Ależ interesuje, proszę mi wierzyć. Ale... To jest Albert Einstein, prawda? A ta kobieta obok niego to pani. - Istotnie. - W jaki sposób... To znaczy... - Einstein pracował przez ostatnie dwadzieścia dwa lata życia w Institute for Advanced Study w Princeton, gdzie przebywałam na początku lat pięćdziesiątych. To zdjęcie zostało zrobione bodaj w 1953 roku. - I właśnie tam znajduje się teraz Hammelgaard? - Nie. Pan Hammelgaard jest, albo był, wykładowcą na uniwersytecie w Princeton. Institute for Advanced Study to całkowicie odrębna instytucja. Widzi pan, panie Barnett, tam nie ma studentów, nauczania, żadnej zorganizowanej pracy. Tylko myśl, czysta, głęboka myśl. W każdym razie teoretycznie. - Dobrze pani znała Einsteina? - Był na tyle uprzejmy, by poświęcić mi trochę czasu. Zaciekawiły go pewne fragmenty mojej książki, o której panu wspominałam. W rezultacie zaproszono mnie do Instytutu, a ja oczywiście skorzystałam z okazji. W tym okresie pracowali tam najwybitniejsi naukowcy naszego stulecia. Na zdjęciu po mojej drugiej stronie stoi chudy, żeby nie powiedzieć: wychudzony, dżentelmen, który za wszelką cenę usiłuje unicestwić spojrzeniem obiektyw aparatu. - Widzę go. - To Kurt Gödel, któremu największą sławę przyniosło chyba twierdzenie o niezupełności teorii matematycznych. Ważne są też jego alternatywne rozwiązania Einsteinowskich równań pola grawitacyjnego. Gödel wykazał matematyczną spójność wszechświata, który jest jednorodny, ale nie izotropowy. Kiedy znalazłam się w Instytucie, praca Gödela właśnie zdobyła szturmem świat naukowy. Czy pan za mną nadąża, panie Barnett? - Obawiam się, że nie. - Nic nie szkodzi. Na tym samym zdjęciu może pan zobaczyć Johna von Neumanna, człowieka, który skonstruował pierwszy elektroniczny komputer oraz Benoit Mandelbrota, twórcę geometrii fraktali. Wielkie nazwiska. - Doktor Tilson westchnęła. - Których pan najwyraźniej nie zna. Cóż, proszę spojrzeć na środek pierwszego rzędu. Stoi tam ktoś wysoki, szczupły, o lodowatym spojrzeniu, krótko ostrzyżony i zalękniony. Znalazł go pan? - Tak. - J. Robert Oppenheimer. Dyrektor Instytutu. Uprzednio... - Ojciec bomby atomowej? - Powiedzmy, akuszer. Był też filozofem, co ostatecznie mu zaszkodziło. Ale dosyć o mojej przeszłości. Co z pana przyszłością? Jakie są pana dalsze zamiary? - Nie wiem. Chciałbym porozmawiać z Hammelgaardem albo z Donną Trangam, ale nie mam pojęcia, gdzie są. - Sądzi pan, że się ukrywają? - Myślę, że to możliwe. Ale przed czym? - Pan Hammelgaard istotnie był czymś zaniepokojony, może nawet ktoś go prześladował. Proszę pamiętać, że odwiedził mnie, zanim się dowiedział o Mermillodzie i Kerseyu. Nie mogę zaprzeczyć, że wpadł pan na jakiś trop, ale jeżeli chce pan dalej nim iść, musi pan odnaleźć Hammelgaarda. Był najbliższym powiernikiem Davida. Jeżeli ktokolwiek wie, co się dzieje, to właśnie on. - Otóż to. - Harry wzruszył ramionami. - Beznadziejna sprawa, co? - Niekoniecznie. Proszę zastosować prostą logikę