... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Rozejrzałem się w obie strony po ciemnym korytarzu i zdjąłem hełm oraz rękawice kombinezonu maskującego. Jeśli plany wydobyte przez Irene Elliott z bazy danych stoczni powietrznej Tampa dalej były zgodne z rzeczywistością, korytarz prowadził obok potężnych rufowych zbiorników kontroli wyporności wypełnionych helem. Stamtąd będę mógł wspiąć się drabinką wprost na główny pokład. Zgodnie z tym, co wydobyłem z Millera, kwatera Kawahary znajdowała się dwa poziomy niżej na bakburcie. Miała dwa potężne okna, z których rozpościerał się widok na ocean. Przywołując z pamięci plany, wyciągnąłem pistolet igłowy i ruszyłem w stronę rufy. * * * Dotarcie do pokoju kontroli wyporności zajęło mi niecałe piętnaście minut, a po drodze nikogo nie spotkałem. Pomieszczenie było całkowicie zautomatyzowane i zacząłem podejrzewać, że obecnie nikt nie zawracał sobie głowy odwiedzaniem zakrzywionych przestrzeni górnej części kadłuba. Znalazłem drabinkę techniczną i bez problemu zszedłem nią w dół, póki dochodzący z niższych partii statku ciepły blask nie powiedział mi, że jestem już prawie na poziomie głównego pokładu. Zatrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać głosów. Przez blisko minutę mój zmysł zbliżeniowy pracował z maksymalną czułością. Dopiero wtedy opuściłem się ostatnie cztery metry i opadłem na podłogę dobrze oświetlonego, pokrytego dywanem korytarza. Nikogo nie zauważyłem. Sprawdziłem czas na wewnętrznym wyświetlaczu i schowałem igłowca. W tej chwili Ortega i Kawahara powinny ze sobą rozmawiać. Rozejrzałem się i pomyślałem, że jeśli kiedyś główny pokład miał pełnić funkcję roboczą, w tej chwili zdecydowanie odbiegał od pierwotnych założeń. Korytarz kapał złotem i czerwienią, a ozdobiono go donicami z egzotyczną roślinnością i stojącymi co kilka metrów lampami wyrzeźbionymi w kształt kopulujących par. Dywan pod stopami był puszysty, pokryty drobiazgowo szczegółowymi obrazami seksualnego zapamiętania. Mężczyźni i kobiety w różnych konfiguracjach zajmowali się sobą na całej długości korytarza w nieprzerwanej sekwencji penetrowanych otworów i rozpostartych kończyn. Na ścianach zawieszono równie dosłowne hologramy, które wydawały z siebie jęki i stękania, gdy obok nich przechodziłem. W jednym z nich rozpoznałem chyba ciemnowłosą kobietę o karmazynowych wargach z reklamy ulicznego emitera, kobietę, która być może przyciskała się do mnie biodrami w barze po drugiej stronie planety. W zimnym oderwaniu betatanatyny nic nie robiło na mnie wrażenia większego niż ściana pełna marsjańskich technoglifów. Co mniej więcej dziesięć metrów po obu stronach korytarza umieszczono podwójne, luksusowo ozdobione drzwi. Nie trzeba było szczególnie rozwiniętej wyobraźni, by domyślić się, co mieściło się za nimi. Biokabiny Jerry’ego, tylko pod inną nazwą, a z każdej z nich w dowolnym momencie mógł wyjść klient. Przyspieszyłem kroku, szukając bocznego korytarza, o którym wiedziałem, że prowadzi do schodów i wind na inne poziomy. Prawie do niego doszedłem, gdy nagle, jakieś pięć metrów ode mnie, otwarły się drzwi. Znieruchomiałem z dłonią na rękojeści igłowca, plecami przylgnąłem do ściany, a wzrok utkwiłem w otwierających się skrzydłach drzwi. Neurochem pracował na najwyższych obrotach. Ujrzałem zwierzę o szarym futrze, młodego wilczka albo psa. Trzymając dłoń na pistolecie, odsunąłem się nieco od ściany, by lepiej mu się przyjrzeć. Sięgało mi mniej więcej do kolan i wprawdzie poruszało się na czterech łapach, tylnymi jednak mocno powłóczyło. Uszy położyło po sobie, a z gardła wydobyło cichy skowyt. Kiedy na mnie spojrzało, mocniej zacisnąłem palce na rękojeści igłowca, ale ono tylko omiotło mnie pustym wzrokiem. Nieme cierpienie rysujące się w jego oczach wystarczyło, bym zrozumiał, że z jego strony nic mi nie grozi. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, a potem stworzenie pokuśtykało do sąsiednich drzwi i zbliżyło do nich głowę, jakby nasłuchując. Czując się jak we śnie, poszedłem za nim i przytknąłem ucho do drzwi. Wyciszenie było dobre, ale nie stanowiło zapory dla neurochemii Khumalo przy maksymalnych ustawieniach. Gdzieś na granicy słyszalności do moich uszu dobiegły dźwięki, jak ukłucia owadów