... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Postaram się — odpowiedziałem w końcu. — Polecisz…? Nie chciałem cię o to prosić, ale czas… Wstałem i zabrałem z chaty płaszcz i pas z mieczem. — Poproszę Blaise’a, żeby mnie poprowadził. Podróżując jego drogami, załatwimy to dziś w nocy. — Dziś w nocy? — Jego zduszona odpowiedź brzmiała jak słowa człowieka, który myśli, że już przygotował się na odrąbanie kończyny, a potem uświadamia sobie, że topór już nad nim wisi. — Dobrze. Niech to będzie dziś w nocy. Spraw, by uwierzyła, Seyonne. Niech mnie znienawidzi. Blaise bez długich wyjaśnień zrozumiał moją misję i jej skutki. Od razu zgodził się wyruszyć. — Stąd to trzy godziny szybkiej jazdy — powiedział. Dotrzemy na miejsce tuż przed świtem. Najłatwiej było dostać się za mury Zhagadu. Gdy wraz z Blaise’em zostawiliśmy konie pod opieką słabego na umyśle handlarza, iglice i łuki cesarskiego miasta dopiero nabierały kształtu w szarym blasku świtu. Wokół murów wyrosło miasto wyrzutków, wybudowane przez tych zbyt biednych, zbyt chorych lub zbyt zaniedbanych, by pozwolono im wejść do stolicy. Pospieszaliśmy przez jego wąskie uliczki, aż znaleźliśmy pusty kąt, gdzie mogliśmy bez świadków przybrać postać ptaków. — Ty pierwszy — powiedział Blaise. — Ja popilnuję. — Tylko nie patrz na mnie — odparłem. Po okresie niewygody usiadłem na pękniętej beczce, a Blaise przyjrzał mi się w słabym świetle. — Niezła robota — pochwalił, a jego twarz wydawała mi się ogromna. — Trochę za duży dziób. Pióra w ogonie powinny być nieco dłuższe, i zostawiłeś za dużo białego na piersi. Czy ty w ogóle widziałeś kiedyś z bliska sokoła? Ryknąłem na niego, żeby przestał gadać i sam wziął się do roboty, ale oczywiście wyszedł z tego kompletnie niezrozumiały skrzek. Blaise się roześmiał, złożył ręce na piersi i w czasie krótszym niż mnie zajmowało pomyślenie o przemianie, brązowo—biały jastrząb poleciał uliczką przede mną. Aleksander wytłumaczył mi, jak znaleźć miejską rezydencję rodu Ma—rag, imponującą kamienną budowlę, wzniesioną tak blisko terenów pałacu, że jej balkony wychodziły na ogrody cesarza. Wraz z Blaise’em lecieliśmy przez dziedzińce i przejścia, wyglądając strażników, szczególnie łuczników, którzy mogli zabijać czas strzelaniem do ptaków. Z kuchennych kominów unosił się dym, a służący już wylewali wodę z prania do kamiennych mis i nosili złożoną pościel z pralni do rezydencji. Aleksander powiedział mi, że pokoje Lydii wychodzą na ogród wodny — labirynt kamiennych stopni i rzeźbionych murów, wyłożonych płytkami kanałów i sadzawek, które się napełniały, rozpryskiwały i rozlewały wodę czerpaną z głębokich wapiennych studni pod pustynnym miastem. Odnalezienie go nie było trudne. W ciszy poranka odgłos cieknącej i kapiącej wody był bardzo charakterystyczny, a towarzyszyło mu świergotanie tysiąca ptaków, które wkrótce uniosły się chmurą, zirytowane pojawieniem się sokoła i jastrzębia. Krążyliśmy nisko nad ogrodem, a ja przyglądałem się balkonom i wyjściom, zastanawiając się, czy wlecieć do wnętrza domu i poszukać księżnej, co oznaczało, że musiałbym tam zmienić postać, czy też najpierw się przeobrazić i wyruszyć jako człowiek. Z tym ostatnim wiązały się inne niebezpieczeństwa. Ale ostatecznie nie musiałem podejmować decyzji. W najbliższym budynkowi kącie wodnego ogrodu na trawniku przy jednym ze stawów siedziały dwie kobiety. Jedna, o jasnej karnacji i długich kończynach, dla ochrony przed chłodem poranka owinęła się w obszerną białą chustę. Jej wilgotne rude loki opadały na ramiona, jakby chciała, by wyschły w porannym słońcu. Druga nosiła prostą, brązową tunikę i spódnicę służącej, a do tego luźny biały szal, jaki wkładały tradycyjnie Suzainki, zasłaniający włosy i dolną część twarzy. Obie były zajęte, służąca wskazywała pani coś w księdze. Najwyraźniej Lydia uczyła się czytać, którą to umiejętnością większość Derzhich gardziła tak samo jak sprzątaniem, szyciem czy sprzedawaniem błyskotek na targu. Umiejętność użyteczna, lecz zbędna dla narodu wojowników. Podczas gdy Blaise usiadł na gałęzi drzewa cytrynowego, ja wylądowałem na kamiennej ścieżce w odległym zakątku ogrodu i tam przeobraziłem się z powrotem. Machnąwszy ręką do banity, pospieszyłem krętą ścieżką, po drodze słysząc mistrzowskie zmiany dźwięków — szmer fontanny, cichy szum źródełka, bulgotanie strumyka