... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Cienie zdawały się rosnąć, rzucając na skoczka czarną zasłonę. Zdawał sobie sprawę, że drży ze strachu i nienawidził siebie za to. Czyż nie był członkiem doborowej eskadry Luftwaffe, jednym z nieustraszonych pilotów fuhrera. Misja zakończyła się sukcesem, a on przeżył. Teraz musiał wrócić do ojczyzny tak szybko, jak tylko to możliwe. Wojna już nie potrwa długo, Francja padła, a Anglię rzucono na kolana. Godzina chwały była już blisko. Lotnik złapał się na tym, że wciąż uważnie nasłuchuje. Nie mógł już teraz słyszeć odgłosów walki, niebo nie było już zaróżowione od ognia i wybuchów. Hass mógł równie dobrze wylądować gdzieś, gdzie wojna była jeszcze czymś obcym, gdzie panował niczym nie zmącony spokój. To naprawdę niesamowite. Bagnisty szlam sączył się i bulgotał. Nocny ptak odezwał się gdzieś cichym piskiem. Musi pozostać tu do świtu, wtedy będzie mógł zorientować się w swoim położeniu. A potem to już tylko kwestia przemieszczania się w nocy i ukrywania w dzień, dopóki Niemiec nie odnajdzie lotniska. Spryt i odrobina szczęścia, oto czego teraz potrzebował Hass. Samolot, jakikolwiek samolot. I gdy już lotnik przechytrzy straże, nic nie będzie w stanie go zatrzymać. Próbował rozwiać swe obawy, bezskutecznie. Był zupełnie sam na obcej ziemi. Dźwięk, jakby odgłos czyichś kroków na bagnistym gruncie. To wszystko kazało mu przypuszczać, że był ukradkiem obserwowany. Zimny dreszcz przeszedł lotnika. Drżącymi rękami otworzył skórzaną kaburę. Wyciągnął ciężkiego, automatycznego ługera. "No, dalej, pokaż się, świnio, a zginiesz. Masz przed sobą gościa z hitlerowskiej Luftwaffe" - pomyślał Niemiec. Cisza. Żadnego dźwięku. Hass wiedział jednak, że bez wątpienia jest tam ktoś. kto go obserwuje. Yictor Amery był na wzgórzu jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu. Trzy razy w tygodniu pełnił tutaj warte. Godziny spędzane w ciemnościach dłużyły się w nieskończoność. Rozkładany leżak, który miał tam ze sobą, pozwalał spędzić je nieco wygodniej. Straż ogniowa, jak to nazywano, była tym, co pozwalało ci się przekonać, że pomagasz w obronie swojego kraju . Właśnie to było celem Home Guard, psychologiczne dowartościowanie zarówno tych, którzy byli za starzy do służby na froncie, jak i tych, którzy byli do niej niezdolni. "Wzięty żywcem" - to ulubione powiedzenie Victo-ra podczas nocnych dyskusji w pubie "Dun Cow", zanim poszedł na służbę. "Każdy wiedział, że to nadchodzi, ale oni wciąż mówili: "pokój naszym czasom". Dopóki nie wybuchła ta okropna wojna..." Wtedy. Kto by pomyślał? Więc najlepsze, co mogą teraz robić, to uzbroić wszystkich starych pierników w lekkie karabinki i powiedzieć: "Dołóżcie Szwabom w dupę, jeżeli tylko mają odwagę się tu pojawić". "I oto przyszli - pomyślał Yictor. - Po pięćdziesiątce żyde staje się wprost nieznośne. Urzędnik za dnia i strażnik w nocy. Kiedy, do jasnej cholery, mogę się trochę przespać?" Aż do dzisiejszej nocy... Jezu Chryste! Szwaby nadleciały, eskadra za eskadrą, chyba cała Luftwaffe, pewna siebie, skoncentrowana nad jednym celem. Najpierw zbombardowali sieć linii kolejowych, drogi i mosty, a potem zrzucili cały pierdolony ładunek na miasto. Victor widział, jak wyleciała w powietrze cała 9 fabryka amunicji. Bez pudła! Słaba artyleria przeciwlotnicza, to Szkopy zrobiły dziś przegląd naszych sił. "Ale dostaliśmy jednego skurwysyna. Dobra nasza, chłopaki!" Yictor widział bomby spadające na te samą drogę, którą przyszedł. "Po co, do cholery, Szwaby to robili?" - zastanawiał się. Wszyscy inni zawrócili gdy pozbyli się całego ładunku. Ale ten jeden został trafiony, tracił wysokość aż wreszcie eksplodował. Yictor Amery widział, jak bombowiec pikował w dół i rozbił się na polu ze skoszonym sianem, podpalając je w paru miejscach. Ciężki dym zawisł w powietrzu jak mgła, która czasami przychodziła znad morza. Straż ogniowa. I wtedy, kątem oka, Yictor dostrzegł spadochroniarza. Z początku sądził, że to jakiś ptak, duży i pełen wdzięku, ale ostatecznie rozróżnił sylwetkę człowieka. Strącony lotnik szybował w kierunku lasu Droy. Yictor odbezpieczył strzelbę. "Szwab. Wróg. Bandyta." - pomyślał. Co te skurwysyny zrobiły z miasta? Piekło, które wciąż jeszcze pochłaniało ofiary, setki, może tysiące ludzi ginących w ogniu. Podniósł broń do ramienia, kładąc jednocześnie palec wskazujący na spuście. Za daleko. Trzysta, może czterysta jardów. Nawet automat SG nie miałby takiego zasięgu. Mężczyzna z żalem opuścił broń