... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zasiedliśmy raczej niezgrabnie na drewnianych ławach, czując się niepewnie w tym nowym otoczeniu. Czerkies, który umyślnie lub przez zapomnienie nie powiedział nam swego nazwiska (a my też nie spieszyliśmy się z wymienieniem naszych), zwrócił się znów do mnie. Jego pytanie zaskoczyło nas. —Czy jesteście uzbrojeni? —Nie. Nikt z nas nie ma żadnej broni — odpowiedziałem. —Nie macie nawet niczego do rąbania drzewa? —A tak. Mamy na nas sześciu jedna siekierkę i jeden nóż — nie licząc kijów. —To wszystko? Chyba wiecie, że nie jest bezpiecznie podróżować w tych stronach. Zdziwiła mnie ta jego uwaga. —Nie bardzo rozumiem — odpowiedziałem. — Nie mieliśmy dotąd żadnych kłopotów. Zamilkł na chwilę przyglądając się nam uważnie. —Czy widzieliście jakichś Chińczyków? Mam na myśli zbrojnych Chińczyków, chińskich żołnierzy? —Nie widzieliśmy ani śladu. Po tej odpowiedzi wstał i opuścił izbę. Smith, przechyliwszy się do mnie, zaczął namawiać, bym się jak najdokładniej dowiedział wszystkiego o tych tajemniczych Chińczykach. Wydawszy, sadzę, jakieś polecenia w sprawie posiłku dla nas, gospodarz powrócił po pięciu minutach. Z powagą wysłuchał mego pytania. —Sadziłem, iż powinienem was ostrzec — powiedział — że wojska chińskie czasem zjawiają się w tej wiosce. Patrolują te okolice, chociaż należy one do Tybetu. Widziałem, jak posuwali się na południe w kierunku Lhasy. Ponieważ mówicie tylko po rosyjsku, Chińczycy mogą nabrać podejrzeń. Widząc ich najlepiej ustępujcie im z drogi. Było jasne, że udziela nam życzliwych rad, podziękowałem mu więc, ale jakoś nigdy nie napotkaliśmy chińskich żołnierzy. W pół godziny po naszym przybyciu przyjęto nas po królewsku owsianymi ciastkami i herbata. Zajęci napełnianiem naszych żołądków, mówiliśmy mało podczas jedzenia. Potem gospodarz przyniósł fajkę i puszkę tytoniu, którym poczęstował nas wszystkich. Izbę wypełniły wkrótce kłęby niebieskiego dymu. —A więc idziecie do Lhasy — powiedział pykając fajkę. Brzmiało to grzecznie, jak gdyby zabawiał nas rozmowa, nie sadzę jednak by naprawdę wierzył, że Lhasa była naszym celem wędrówki. —Pamiętajcie, że noce są wściekle zimne, szczególnie na wyżynach. Nie pozwólcie nigdy, by przed zbudowaniem schronienia na noc i rozpaleniem ogniska zmorzył was sen. W górach sen bez żadnej ochrony przed zimnem — to śmierć rano. Nawet nie zauważysz, kiedy cię zabierze. —Idziecie w dobrym kierunku do Lhasy. Stad będziecie się posuwać łatwym do odnalezienia szlakiem, który doprowadzi was do następnego etapu podróży. Zostaniecie tu na noc, a rano pokażę wam drogę. Są różne ścieżki, które łatwo pomylić. By wyszukać właściwa drogę musicie kierować się własnym wyczuciem kierunku. Niektóre z tych wydeptanych od wieków ścieżek prowadza wprost z jednej wioski do drugiej. Idąc nimi można stracić wiele czasu. Gdy natraficie na jakaś wieś przed zmrokiem — zostańcie w niej na noc. Zawsze znajdziecie dach nad głowa i pożywienie. Nikt nie zażąda zapłaty. —Nasza trudność — wtrącił Smith — polega na tym, że nie znamy języka. —Nie taka znów wielka trudność — uśmiechnął się gospodarz. —Wymiana ukłonów jest najlepszym sposobem przedstawiania się w Tybecie. Jeśli Tybetańczyk odkłonił się to znaczy, że uznał was za swoich przyjaciół. Wczesnym wieczorem poczęstowano nas na kolację pieczone baranina. Mięso przynieśli starsi synowie Czerkiesa, którzy zarżnęli barana wkrótce po naszym przybyciu. Podczas jedzenia gospodarz odcinał plasterki mięsa i dawał je dzieciom. Otrzymawszy swa porcję każde z nich wybiegało z izby. Na stole stała miska pełna soli. Taka przyjemność sprawiał mi jej ostry, pikantny smak, że tego wieczoru zjadłem znacznie więcej soli, niż wypadało gościowi w obcym domu. Po kolacji zaczęli się schodzić mężczyźni z sąsiednich domów, zapełniając wkrótce izbę po brzegi. Nasza zapracowana tybetańska gospodyni przyniosła znów herbatę. Każdy z gości wyciągnął z dum^ z zanadrza pięknie wykonany drewniana miskę, podobna do tej, która tak szczycił się samotny pasterz, napotkany przez nas przed pięciu dniami. Widać było, że te miski są dla nich czymś niezmiernie wartościowym. —Co jest tak cennego w tych miskach — zapytałem gospodarza. —Czy wiecie — odpowiedział — że Tybetańczyk za jedna z takich misek odda nieraz dwa jaki. —Dobrze, ale na czym polega ich wartość? —Na tym, że nie wyrabia się ich tu w górach