... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
I pani konto także. Ach, jeszcze jedno: formalności związane z pojawieniem się w myrmipolii nowego mieszkańca załatwia także „Bio-Vit Company"... Wydało jej się, jak gdyby się zawahał: przez chwilę patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby chciał jeszcze coś dodać, jakby zamierzał ją ostrzec. Ale zrezygnował. A może to wszystko było złudzeniem: co mógłby jej powiedzieć, przed czym mógłby ostrzegać? Kiedy ją odprowadzał, nie myślała już o tym, idąc ku drzwiom i później, w ciemnej, dusznej kabinie — kiedy poczuła na głowie chłodny ucisk elektrod, myślała tylko o jednym: „Chcę, żeby on był mój. Żeby jego świat kręcił się wokół mnie". Chyba zmyliło ją to słowo: dostawa, bo spodziewała się właśnie czegoś takiego: platforma transportowa, tragautomaty wnoszące do mieszkania podłużną skrzynię, otwieranie szczelnie dopasowanego wieka, witalizacja. Dlatego kiedy cerberowizor oznajmił, że ma gościa, ukazując jednocześnie w ekranie jego przystojną, trochę chłopięcą twarz, nie powiązała tych niespodziewanych odwiedzin ze swą wizytą w „Bio-Vit Company", chociaż był to październik. Pobiegła sama do drzwi — prawdziwe, nie videofoniczne odwiedziny zdarzały się tak rzadko w miastach-warstwowcach, a przyjście kogoś obcego właściwie prawie nigdy. Stał w otwartych drzwiach, jakby trochę speszony czy niepewny przyjęcia; nie widziała go nigdy, co do tego nie miała wątpliwości. Patrzyła: jasne, nieomal płowe włosy, szare oczy, szczupła, nerwowa twarz, zbyt wrażliwa, zbyt ostra, k.tóra byłaby chyba także zbyt piękna, gdyby nie jakiś cień — rezygnacji -- znużenia wokół ruchliwych warg. Gdy tak patrzyła, powiedział: — Nazywam się Terry. Torrence Mc'Gail. — I zaraz, jak gdyby odpowiadał jej nierozumiejącemu spojrzeniu: — Przecież czekałaś na mnie. Czekasz. „Coś pokręcili — pomyślała. — Przecież nie lubię, nigdy nie lubiłam blondynów". Właśnie wtedy Terrence się uśmiechnął. Ten szybko przemijający, nieśmiały uśmiech zmienił coś nagle — jeszcze nie rozumiała co. „Widocznie jednak komputer wie to lepiej" — uzupełniła, jakby to drugie zdanie nie przeczyło pierwszemu. Komputer wiedział lepiej. Stojąc bez ruchu w ciągle otwartych drzwiach patrzyła na tę twarz, zapominając, że z jej mózgu wybrano to, co sprawiło, że on jest właśnie taki, że — w jakiś sposób — to ona powołała go do życia. Była zmieszana, jak kiedyś, dawno, na którymś z pierwszych spotkań — jakby nigdy dotąd nie istniał żaden mężczyzna, jak gdyby nie nauczyła się jeszcze niczego, bo teraz nie wiedziała, co zrobić, żeby mu się podobać. — Wejdź — powiedziała lekko schrypniętym głosem. I w swym nagłym zmieszaniu, w niepewności ogarniającej ją pod spokojnym spojrzeniem szarych, świetlistych oczu dodała niepotrzebnie: — Ja jestem Rae Izzin... — Wiem. Drzwi zamknęły się za nim, stali naprzeciw siebie w ciasnym przedpokoju i chyba po raz pierwszy to, co od reszty miasta odgrodziły zamykające się drzwi, było naprawdę Domem, miejscem znanym i własnym, w którym można się schronić, spokojem, uciszeniem. Za ścianą... Nie, żaden świat nie istniał poza tymi ścianami. — Terry — powiedziała. — Terry. — To było tak, jakby uczyła się jego imienia, a potem zrobiła krok, ten jeden mały krok, jaki ich dzielił; chciała go dotknąć czy przytulić, ale nie potrafiła, nawet tego musiała nauczyć się od nowa. nauczyć, jak to jest właśnie z nim. Więc tylko powiedziała: . — Jesteś. Och, jak to dobrze, że jesteś, że istniejesz... Widzisz, ja nie wiedziałam, że aż tak bardzo czekam. Na ciebie. Że aż tak bardzo chciałam, żebyś to był ty... Myślała, że on teraz wyciągnie do niej ręce, że zacznie działać w nim program, ale on stał spokojnie i cicho, tak jak i ona — niepewny, zażenowany — i wtedy przyszło jej na myśl, że może nie ma w nim żadnego programu, że to po prostu jest — człowiek. Po raz drugi przestraszyła się, bo to, co odnalazła w sobie tak niespodzianie, mogło być odrzucone, nie odwzajemnione. Odsunęła się, znów mogła widzieć jego twarz. Powiedziała niepewnie suchymi i sztywnymi wargami: — Podobam ci się, Terry? Uśmiechnął się, popatrzył na nią z zachwytem. Widząc jego czułe i rozświetlone oczy pomyślała, że wreszcie jest szczęśliwa. I pochylając głowę dawno już zapomnianym, kapryśnym ruchem rozpieszczonego dziecka, wierzącego, że wszyscy, zawsze, cokolwiek by zrobiło, będą je kochać, powtórzyła: — Jaka ja jestem — ładna? Podobam ci się, Terry? Powiedz. — Jesteś śliczna, Rae... Wiesz o tym... Tej nocy po raz pierwszy budziła się nie ze strachu przed samotnością i pustką, tylko po to, żeby ciągle od nowa upewniać się, że on jest. W łagodnej, miękkiej ciemności słyszała jego oddech, czuła jego obecność i jego ciepło — po raz pierwszy od bardzo dawna bezpieczna, w poczuciu, że jest komuś niezbędna. Kiedy okna-ekrany zaczęły jaśnieć, patrzyła, jak jego twarz staje się wyraźniejsza w szarości świtu, a włosy bardziej płowe, jak rzęsy drgają w coraz jaskrawszym blasku. A potem był ten ich pierwszy dzień — najpiękniejszy, skoro nic Jeszcze nie było aż do końca wiadome i poznane, a wszystko — oczekiwane, przeczute. Kiedy każda rzecz może się zdarzyć, bo nic — dotychczas — nie zostało zrealizowane. — Terry, wstawaj, miły... — jasna głowa, zakopana w poduszki, zaciśnięcie powiek broniące ostatków snu. Rzęsy były ciemniejsze od włosów i od brwi, to stanowiło jeszcze jedno z niespodziewanych odkryć, drobnych i przejmujących jak nagły skurcz serca. Oddychał we śnie głęboko i miarowo, szeroka klatka piersiowa unosiła się regularnym oddechem, światło sztucznego słońca rozjaśniało jeszcze bardziej krótkie, złociste włosy porastające tę pierś. Znów czuła radość: że tak śpi, że oddycha, że jest. Żywy, prawdziwy człowiek. Jej własny. — Terry, nie chcę jeść sama. Obudź się, obudź. Nie myślałam, że z ciebie aż taki śpioch... Nawet jaskrawe plastykowe talerze nie wydawały się tak ohydne jak zwykle, a galaretka z glonów tak jadowicie zielona. Miała też lepszy smak. Stolik podleczył się do łóżka, nie było sensu czekać, aż Terry się rozbudzi; Rae schyliła się, pocałowała jasne, zmierzwione włosy. Otworzył jedno oko, rozbawione i czułe, uśmiechał się — ten uśmiech pojawił się natychmiast, razem z przebudzeniem. — Rozpuścisz mnie zupełnie, Rae, wiesz? Już to robisz. I jesteś tak śliczna... Masz bardzo ładny szlafroczek. Zielony. Prawie jak twoje oczy... A jednak już tego dnia wybuchła ich pierwsza kłótnia