... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

William Caan wyszedł zza dużego biurka i długo, mocno i przyjaźnie uścisnął Paganowi dłoń. - Oczywiście słyszałem o panu - powiedział z akcentem, który Paganowi kojarzył się z Harvardem: lekko przeciągając samogłoski. Caan miał idealnie ułożone włosy i nieskazitelnie gładką skórę; bił od niego blask, jakby dopiero co wykąpał się w deszczówce. - Przepraszam, że nie poprosiłem o wyznaczenie spotkania - powiedział Pagan, rozglądając się po gabinecie udekorowanym fotografiami przedstawiającymi w większości amerykańskie krajobrazy: góry Blue Ridge, pusta preria, czerwone skały Północnej Arizony. - Nic nie szkodzi - powiedział Caan, wracając na swoje miejsce. -Proszę siadać. 260 Pagan zajął krzesło naprzeciw ambasadora. - Chciałem złożyć kondolencje z powodu Ala Quartermana - powiedział. - To było dla mnie zupełne zaskoczenie. Czuję się odpowiedzialny. - Wiedział, że poruszając tę sprawę musi wygrać. - Trudno pana o cokolwiek obwiniać - rzekł Caan. - Wykonywał pan tylko swoje obowiązki. Przecież prowadzi pan śledztwo. - Wydawało mi się, że Al może mi dostarczyć pewnych informacji. - Lekko wzruszył ramionami. Wiedział, iż aby sprawdzić reakcję Caana, musi teraz wyłożyć karty na stół, odwołując się do swych podejrzeń na temat działalności prowadzonej dawniej w ambasadzie. - Dyskutowałem już o tej sprawie z waszym sekretarzem spraw wewnętrznych oraz z panem Nimmo. Nasze spotkanie odbyło się w bardzo przyjaznej atmosferze, Frank. O, już po imieniu, miły gest. Pagan spojrzał ambasadorowi w błękitne oczy. Nagle wyobraził sobie Billa Caana w koszuli bez rękawów i krótkich spodenkach, jak siedzi przy grillu i widelcem odwraca kotlety, podczas gdy rodzina radośnie biega za piłką po trawniku. Ambasador podniósł onyksowy przycisk do papieru i gładził go, jak gdyby w ten sposób chciał uspokoić nerwy. - Słyszałem, że wypłynęło imię Carlotta? Pagan pokiwał głową. Nimmo sporo musiał wygadać, na pewno mu zaufał. Komisarzowi imponowało spotkanie z ambasadorem „tak, panie ambasadorze, nie, panie ambasadorze". - Byłem zaskoczony - mówił Caan. - Myślałem, że zaszyła się pod ziemią. Jesteś pewien, że to prawdziwa informacja? - Mam istotne powody, aby tak uważać. - Nie jesteś jednak w stu procentach przekonany. -Nie. - Rozumiem - odpowiedział Caan. Odłożył przycisk. - Jeśli znajdziesz Carlottę, może się rozpętać wojna. Poszukuje jej wiele służb i z całą pewnością my, Amerykanie, też się o nią upomnimy. - Jasne, będziemy się musieli uporać także z tym problemem. - Pagan nie chciał wdawać się w rozmowę o Carlotcie, chociaż zaintrygował go fakt, że Caan o nią pyta i w łagodny sposób zgłasza do niej swe prawa. Być może obawia się, że Carlotta ma zbyt wiele do powiedzenia. - Na czym polegało zajęcie Bryce'a Harcourta w ambasadzie? - Był analitykiem, i to dobrym. Ale o tym na pewno już wiesz. Domyślam się, że podejrzewasz go o udział w jakichś innych przedsięwzięciach. 261 - Takie mam poszlaki - rzekł Pagan. - Poszlaki często bywają mylne, Frank. Opierając się na nich, można na przykład wyważać cudze drzwi - powiedział z uśmiechem ambasador. Boże, co za wspaniały uśmiech, pomyślał Pagan, taki otwarty, czarujący, przyjazny. Caan potrafiłby skłonić żebraka do naruszenia zapasu pieniędzy ukrywanych skrzętnie pod podłogą. To dla pana, panie Caan, proszę to rozdać biedakom. - Frank, kieruję bardzo skomplikowaną instytucją. Mam tutaj departament bezpieczeństwa, handlu, imigracji i wiele innych. Szczycę się tym, że osobiście dokładnie wiem o każdej sprawie prowadzonej w każdym gabinecie tego budynku. - Przecież ja temu nie zaprzeczam - rzekł Pagan. - Z pewnością jednak zrozumie pan też złożoność moich problemów, panie ambasadorze. Ktoś zamordował Quartermana, a ja nie wiem, ani kto, ani dlaczego. Ludzie nie giną bez powodu. - Nie potrafię ci pomóc - odparł Caan. - Nie jestem policjantem. - Zamierzałem zapytać Quartermana, co wie na temat życia Bryce^ Harcourta. Czy jest to wystarczający powód do zabicia człowieka? - Żyjemy w skomplikowanych czasach, sam dobrze o tym wiesz. Nas, Amerykanów, często oskarża się o sprawy, z którymi nie mamy nic wspólnego