... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Tessa siedziała dokładnie tam, gdzie jej przykazał, tyle tylko, że teraz stało nad nią dwóch mężczyzn. Jeden położył dłoń na jej ramieniu. W okamgnieniu Ravis rozpoznał te czarne czupryny, krwistoczerwone płaszcze i prostokątne klamerki pod szyją. Ludzie Malraya. Dalszych dwóch przyciskało karczmarza do ściany, a piąty i szósty pilnowali wyjścia. Kiedy Ravis pojawił się w przejściu, cała szóstka zamarła w bezruchu. Za plecami usłyszał kroki Violante. – Zostań na miejscu, Violante – syknął. Omiótłszy spojrzeniem twarze wszystkich ludzi Malraya, utkwił je w Tessie. – Panowie, czuję się trochę rozczarowany. Miałem nadzieję, że przebyliście tę długą drogę, żeby zobaczyć się ze mną, a nie z jakąś wywłoką z doków, wartą dwa miedziaki. – Skoczył do głównej sali, i rzucił się co tchu, ale nie w stronę Tessy i drzwi wyjściowych, tylko na tyły karczmy. – Uciekajcie!!! – ryknął tubalnym głosem, biegnąc do miejsca, gdzie stał przyparty do ściany karczmarz. – Uciekajcie! – Słowa te były przeznaczone dla Tessy i dla nikogo więcej, niemniej jednak dobrze się stało, że wszyscy obecni w oberży – każdy staruszek sączący piwo jęczmienne, każdy pijany marynarz z ręką na bluzce dziewczyny i każda stara panna czekająca cierpliwie na wielbiciela – wszyscy oni w tym samym momencie rzucili się do ucieczki, biorąc sobie do serca usłyszaną przestrogę. Ludzie zaczęli przepychać się i krzyczeć, kiedy więc Ravis spojrzał przez ramię, nie zobaczył Tessy ani nawet jej stołu, tak wielki tłum wylewał się za drzwi. Wmawiając sobie, że jeszcze nie wszystko stracone, skierował całą uwagę na dwóch mężczyzn w czerwonych płaszczach, stojących przy ścianie. Nie zamierzał zdobywać się na żadną finezję – pierwszego z nich rąbnął łokciem w twarz. Młodzieniec o bladej karnacji nosił wysoki, jedwabny kołnierz, który szybko nasączył się krwią. Rozmyślnie wszczynając jak największe zamieszanie, Ravis pchnął drewnianą ramę, która wspierała pół tuzina beczek z piwem, leżących pochyło, tak aby na dnie zbierał się osad. Kiedy beczki stoczyły się na kamienną posadzkę, wyskoczył na przewróconą ramę i wspiął się nad ciżbę, żeby ujrzeli go ludzie Malraya. Chciał, by ruszyli za nim, nie za Tessą. Raptem ktoś dźgnął go w plecy. Wypychając ramiona do tyłu, okręcił się i uderzył przedramieniem w nadgarstek trzymający ostrze. Ostrze, krótki mieczyk inkrustowany mozaiką srebrzystych splotów, upadł na ziemię. Jego właściciel schował rękę między poły płaszcza, chcąc wyciągnąć drugą broń. Ravis poczuł zapach tego człowieka. Pachniał jak wszyscy walczący: potem, olejem lnianym i brudem, ale oprócz tego dało się rozróżnić słabą woń polnych ziół i suchej trawy, znajomy zapach Burano i domu. Ravis nie wahał się jednak zatopić ostrza noża w boku napastnika. Krwistoczerwony płaszcz, wełniana tunika i kolczuga z luźno splecionych pierścieni zostały wepchnięte głęboko do wewnątrz rany. Odtrącił człowieka z obrzydzeniem i rozejrzał się za kolejnym przeciwnikiem. Ruszył do walki jak rozjuszony byk. Rozdawał ciosy ze zwierzęcą siłą, łamał kości i rozcinał skórę, choć kostki jego palców zdawały się pękać. Pamiętał przy tym, by odsuwać się jak najdalej od drzwi, gdzie po raz ostatni widział Tessę. Zrywając ze ścian pożółkłe od dymu makaty, dewastując regały z przyprawami, strącając mięsiwo z haków, a nawet przewracając rożna w palenisku, starał się zyskać cenne dla niej minuty. Nie był pewien, czy ludzie Malraya wiedzieli, że Tessa mu towarzyszy, lecz nie zamierzał ryzykować. Czternaście lat temu uciekł wraz z narzeczoną Malraya, który do dziś oskarżał go o jej śmierć. Zagryzł wargę: sam oskarżał siebie. Trzech ludzi Malraya znajdowało się na ziemi: jeden nie żył, jeden był nazbyt zajęty tamowaniem upływu krwi z rany od noża, aby interesować się dalszą walką, trzeci wreszcie jęczał między beczkami z piwem i masował lędźwie. Mężczyzna, którego uderzył w twarz, dostał jakiegoś szału i nie zważając na spływające mu z nosa do ust krew i śluz, przypierał Ravisa do kąta. Wymachując bułatem w kształcie topora, którego garda zardzewiała na deszczu, Krwawy Nos miał na tyle rozumu, by nie zbliżać się na zbyt małą odległość, dopóki nie przyłączą się do niego dwaj pozostali towarzysze. Główna sala gospody zdążyła się opróżnić i z postronnych osób zostali jedynie karczmarz, skulony w cieniu za miechami, oraz staruszek niedaleko drzwi, który musiał zemdleć bądź to z przepicia, bądź ze strachu. Gdy spostrzegł, że trójka napastników osacza go półokręgiem, Ravis rozejrzał się na boki, aby znaleźć coś, czym mógłby ich zaskoczyć. Niczego takiego nie zauważył. Znalazł się w kącie, gdzie do pomocy miał jedynie wiszącą na ścianie warząchew. Na próżno usiłował nawiązać kontakt wzrokowy z karczmarzem – potrzebował tylko, by ktoś na moment odwrócił uwagę przeciwników – oberżysta jednak udawał, że wyciera z tłuszczu buty. Przesuwając się nieznacznie w lewo, Ravis miał świadomość napiętej skóry na żebrach, w miejscu gdzie dosięgnął go długi nóż harrara. Obniżył nieco trzymającą sztylet rękę, żeby zmniejszyć naprężenie mięśni, po czym powiódł wzrokiem po obliczach ludzi Malraya. Mieli twarde, napięte rysy twarzy. Wszyscy trzej poznali już jego możliwości – widział to po spojrzeniach, jakie między sobą wymieniali – lecz wiedzieli też, że przewaga leży po ich stronie. Wolną ręką Ravis powoli zbadał odległość dzielącą go od ściany. Ostatnie doświadczenia z harrarami przyćmiły jego umysł. Zapomniał już, że nie trzeba przypominać potwora, aby stanowić śmiertelne zagrożenie. Krew spływała mu po palcach, kiedy podnosił nóż do piersi. Oparł się o ścianę, złapał oddech, zwlekając ułamek sekundy, póki napastnicy nie ruszą do ataku, by wreszcie odbić się ze wszystkich sił i natrzeć z całym impetem. Niewiele było w tym posunięciu strategii, lecz liczyły się efekt zaskoczenia i chwila, jaką ludzie Malraya zmarnowali na przyjęcie postawy obronnej. Ravis dokonywał tymczasem szybkich obliczeń, na jakie straty może sobie pozwolić. Z tej walki nie mógł wykaraskać się bez obrażeń