... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nie miał zamiaru popełniać błędu i wybiegać na podwórze. Lampart był doskonałym strzelcem. Raleigh czekał, pogrążony w mroku. Słyszał krzyki i odgłosy szamotaniny, pałki uderzające o ciała i sapanie oprawców, został jednak na miejscu, zbierając siły na właściwy moment. Usłyszał za drzwiami lekki tupot biegnącego człowieka. Ktoś chwycił od zewnątrz klamkę i gwałtownie ją nacisnął. Raleigh przytrzymał ją, ale człowiek po drugiej stronie klął i napierał całym ciężarem. Raleigh nagle zmienił taktykę: puścił klamkę i z całej siły pchnął tanie, sosnowe drzwi. Odskoczyły gwałtownie. Poczuł, że uderzają w coś miękkiego i przez mgnienie oka dostrzegł sylwetkę w brązowym mundurze, staczającą się po schodkach. Wykorzystał ten moment przewagi, wybiegł na zewnątrz, przeskakując przez leżącego policjanta jak przez przeszkodę w biegu terenowym, i ruszył pędem w kierunku przełazu. Zanim w niego zanurkował, obejrzał się i zobaczył, że policjant uniósł się na kolana. Choć jego rysy były zniekształcone, wykrzywione bólem i złością, Raleigh rozpoznał tę twarz. To był Ngwi, zabójca. Sięgał właśnie do kabury, w jego ręce zalśnił zimno służbowy rewolwer. Strach przypiął Raleighowi skrzydła. Rzucił się przed siebie, biegnąc zygzakiem. Coś świsnęło tuż nad jego uchem, a suchy odgłos wystrzału podrażnił mu bębenki. Raleigh uchylił głowę i wykonał jeszcze jeden dziki zwód ciałem. Za nim rozległ się kolejny głuchy strzał, ale tym razem nie usłyszał gwizdu kuli. Przed jego oczami zamajaczyła ciemna sylwetka forda. Wskoczył na siedzenie i zapalił silnik. Nie włączając świateł, z impetem przedostał się do drogi i odjechał w mrok. Zauważył, że wciąż jeszcze ściska w lewej ręce płócienny woreczek z pieniędzmi i poczuł wielką ulgę. Ojciec i tak będzie zły z powodu utraty dużej ilości towaru. Gdyby przepadły również pieniądze, jego gniew byłby o wiele większy. Michael właśnie siedział przy swoim redakcyjnym biurku, kiedy zadzwonił Solomon Ndułi. – Mam coś dla pana – powiedział. – Czy może pan zaraz przyjechać do Assegaft – Już późno – opierał się Michael. – Jest piątek, nie zdążę załatwić sobie przepustki do osiedla. – Niech pan przyjeżdża – nalegał Solomon – będę czekał przy głównej bramie. Dotrzymał obietnicy. Michael od razu poznał jego wysoką, szczupłą sylwetkę i okulary w drucianej oprawie błyszczące w świetle ulicznej latarni. Gdy tylko Nduli wślizgnął się na siedzenie obok Michaela, chłopak podał mu papierosy. – Proszę zapalić i dla mnie – rzucił – przywiozłem też parę puszek piwa i kanapki z sardynkami i cebulą, wszystko jest na tylnym siedzeniu. – W Johannesburgu, jak zresztą w całym kraju, nie było ani jednego publicznego miejsca, gdzie ludzie o różnych kolorach skóry mogliby usiąść obok siebie, razem coś zjeść albo się napić. Michael krążył bez celu ulicami osiedla, żeby mogli spokojnie zjeść i porozmawiać. – Kongres Panafrykański planuje pierwszą, dużą akcję, odkąd wyłamał się z Afrykańskiego Kongresu Narodowego – mówił Solomon z ustami pełnymi cebuli i sardynek. – W niektórych rejonach, na Przylądku i w wiejskich ośrodkach plemiennych, zdołali sobie zapewnić duże poparcie, dotarli nawet do niektórych miejsc w Transwalu. Wciągnęli w tę robotę całą wojowniczą młodzież, niezadowoloną z pacyfizmu ojców. Chcą podążać śladem Mosesa Gamy i doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji z nacjonalistami. – Ależ to szaleństwo! – zawołał Michael. – Przecież nie mogą iść na steny i pancerne saraceny uzbrojeni w cegły! – Ma pan rację, szaleństwo. Ale ci młodzi ludzie wolą umrzeć na stojąco niż żyć na kolanach. Spędzili razem godzinę, cały czas rozmawiając. W końcu Michael podwiózł go z powrotem pod główną bramę Drake’s Farm. – A więc, tak to jest przyjacielu. – Solomon otworzył drzwiczki samochodu. – Jeżeli szuka pan dobrego tematu na poniedziałek, radzę jechać w rejon Yereeniging. Kongres Panafrykański i Poqo urządzili tam sobie fortecę, najsilniejszą w Witwatersrandzie