... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Uchylają się nieco, a szparą wchodzi zima, która mrozi nam serca. Przypomniałem sobie, jak Blask okutany po czubek nosa powtarzał, że świat jest mały. Tak, tak; wspomniałem, że tamci są roztropni i uważni, gdy idzie o ich sprawy. Nie zginą; Rejestr sobie na to nie pozwoli, mimo że czasami wydawało mi się, jakoby taki mieli cel. Porwie ich nurt czasu, bo po raz wtóry i na dobre puścili w niepamięć dawne zmagania człowieka ze światem, dwukrotnie i na dobre zapomnieli o supełkach wiązanych przez ludzi dla pamięci; niczym stworzenia zamknięte w swych muszlach dają się unosić prądom, jak koty nie zdradzą nikomu swych zamiarów, wciąż na nowo odliczając dwanaście pór roku, a tymczasem las i woda pochłoną anielskie wytwory, Drogę, a może nawet Małe Domostwo... — Luty jest najkrótszym miesiącem — tłumaczyła Jednodniówka, ostrożnie drapiąc się w policzek, by sprawdzić, czy paznokcie są dobrze spiłowane — ale najbardziej się dłuży. W wielkiej sali na parterze koty czuły się jak u siebie w domu, na równi z ludźmi, wśród których spacerowały powoli. Wspomniałem o kotach zamieszkałych w Małym Domostwie; o ludziach z Rejestru powiedziałbym raczej, że mieszkają u swoich kotów. Wyglądem różniły się zresztą od naszych. Houd powiedział mi, że koty Rejestru pochodziły z innej grupy niż znane mi zwierzaki. Można powiedzieć, że przodkowie wielkich, spokojnych i mądrych kocurów zostali stworzeni przez aniołów, którzy zmienili dawną kocią rasę metodami stosowanymi do przekształcania istot ludzkich; obu przemian dokonano z tego samego powodu: dla wygody. Przez wiele pokoleń kontrolowano rozwój nowej rasy przez dobór odpowiednich matek i reproduktorów. Wielkie koty rzadko polowały, chętnie natomiast jadły żywność szykowaną dla nich w kuchniach Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów; niezwykle rzadko wydawały rozpaczliwe bolesne jęki przypominające dziecięcy płacz, które zdarzało mi się słyszeć w lasach otaczających Małe Domostwo. Wspomniałem, że ci z Rejestru sprawiali wrażenie dojrzałych, lecz gdy obserwowałem spacerujące koty, przyszło mi do głowy, że one są dorosłe, a ludzie to ich małe. Jak dziatwa poznaje zasady, naśladując dorosłych, tak ci z Rejestru uczyli się życia od swych kotów. Byłem dumny z tych paru odkryć. Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem blisko prawdy, więc i tak na nic się nie zdały. Zhinsinura z gromadą ziomków weszła przez mur przechodni; mieli na sobie mnóstwo łachów, bo liczne warstwy najlepiej chroniły przed zimnem. — Wyruszamy do lasu — oznajmiła stara. — Chodźcie z nami. — Po co? — dopytywała się Jednodniówka. — Kotka zaginęła. Trzeba ją ratować. Puff, bardzo stara i osłabiona kocica o jasnorudej zmierzwionej sierści, ślepa na jedno oko... Gdy ubieraliśmy się z mozołem, Zhinsinura oznajmiła, że kotki nie ma od dwóch dni. Gdyby Brom albo Fa’afa zniknęli na tak długo, nikt by się nie przejął, ale Puff sama, i to zimą... Kobieta zaczęła nas popędzać. W lesie było mokro, ciemno, okropnie. Siąpił deszcz. Nie sądziłem, by wędrowcy znaleźli w puszczy cokolwiek poza błotem i topniejącymi zaspami śnieżnymi. Mimo to maszerowali śmiało, jakby widzieli ścieżkę. Wkrótce gromada się rozproszyła i straciłem z oczu resztę poszukiwaczy. Brnąłem przez las w towarzystwie nieznajomego mężczyzny okutanego w szare łachy tak, że było mu widać jedynie oczy. Rozrzucał kosturem brudny śnieg i dyszał ciężko, wypuszczając przez nos kłęby pary. — Pomóż — mruknąłem, czując, że moja stopa uwięzła pod śniegiem. — Psia pogoda — stwierdził nieznajomy. — Co mówiłeś? — zapytałem, gdy wspólnymi siłami udało się uwolnić nogę z potrzasku. — Psia pogoda. — Wskazał kosturem w głąb lasu. — One tam są. W lutym marnie im się wiedzie. Chodzą słuchy, że gdy nie zdołają niczego upolować, biegają w kółko, aż najsłabszy padnie. Mają wówczas co jeść. Sam nie wiem. To jest wyjście. Zwykle jednak znajdują inną ofiarę. Puff była stara i zziębnięta; łatwa zdobycz. W Małym Domostwie mówiło się, że wszystkie psy zostały przed wiekami zabite i zjedzone. A może w lasach... — Psia pogoda — powtórzył mężczyzna. Bystre oczy spoglądały znad szarych chust zamotanych wokół szyi. Zatrzymaliśmy się, by ocenić sytuację. Odgłos kapiących kropli wypełnił mi uszy; nie byłem w stanie wyłowić z niego innych dźwięków. Korony drzew ginęły we mgle, a wilgoć zdawała się toczyć ich pnie jak robactwo. Nagle w lesie rozległ się dziwny hałas. Odwróciliśmy się natychmiast. Zza drzew wyłonili się dwaj poszukiwacze. Mieli na sobie czarne ubrania i przypominali mroczne lutowe dni. Zawołaliśmy ich; mała grupka ruszyła dalej w las; teraz i ja rozglądałem się tak samo uważnie jak mój odziany w szarość współtowarzysz. Przedzieraliśmy się przez gęste zarośla; rozłożyste gałęzie szarpały nam ubrania, potykaliśmy się o wystające korzenie. Grunt opadł nagle, tworząc niewielką kotlinę, na dnie której stała ciemna woda pokryta przy brzegu kruchym lodem. Kiedy spojrzeliśmy w głąb niecki, mężczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyliśmy na przeciwległym zboczu dwa różne obrazy. On spojrzał w lewo i zauważył Puff brnącą przez śnieżną zaspę ku brzegowi kotliny. Skierowałem wzrok w prawo ku Jednodniówce, która wspinała się, goniąc kotkę. — Popatrz! — zawołaliśmy jednocześnie. Kotka była ślepa na jedno oko; nie dostrzegła Jednodniówki podchodzącej od niewłaściwej strony i brnęła rozpaczliwie po szyję w śniegu