... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Towarzyszyła nam Lys i zabraliśmy ze sobą sprzęt potrzebny von Schoenvortsowi do sklecenia prowizorycznej rafinerii. Przypłynęliśmy na U–33 jakieś dziesięć do dwunastu mil wzdłuż brzegu i przycumowaliśmy w pobliżu ujścia małego strumienia, którym spływały do morza — trudno mi inaczej nazwać to ogromne jezioro — wielkie ilości ropy. Tam zeszliśmy na brzeg i ruszyli w głąb lądu, by pokonawszy około pięciu mil wyjść na wypełnione całkowicie ropą naftową małe jeziorko, pośrodku którego tryskał gejzer. Pomogliśmy von Schoenvortsowi w budowie jego prymitywnej rafinerii na brzegu jeziorka. Pracowaliśmy z nim przez dwa dni, aż do pomyślnego rozruchu instalacji, po czym wróciliśmy do Fortu Dinozaur, bo obawiałem się, że Bradley wróci i będzie zaniepokojony naszą nieobecnością. U–33 wysadził tylko na ląd tych z nas, którzy mieli wrócić do fortu i zaraz odpłynął z powrotem do roponośnego szybu. Na ląd zeszli Olson, Whitely, Wilson, panna La Rue i ja, a von Schoenvorts ze swą niemiecką załogą wrócił, by rafinować naftę. Następnego dnia nadeszli lądem Plesser z jeszcze dwoma Niemcami, by pobrać amunicję. Plesser twierdził, że zostali zaatakowani przez dzikich ludzi i mnóstwo amunicji zużyli w walce. Prosił tez o pozwolenie zabrania zapasu suszonego mięsa i kukurydzy argumentując, że są zbyt zajęci przy rafinowaniu, by znaleźć czas na polowania. Dałem mu wszystko, o co prosił, i nie przyszło mi do głowy najmniejsze podejrzenie co do ich zamiarów. Tego samego dnia wyruszyli w drogę powrotną do roponośnego pola, a my zajęliśmy się znowu wielorakimi obowiązkami obozowego życia. Przez trzy dni nie wydarzyło się nic ważnego. Bradley nie wrócił. Nie mieliśmy też żadnych wiadomości od von Schoenvortsa. Pewnego wieczora weszliśmy z Lys na jedną z wież bastionu i słuchaliśmy ponurych, strasznych odgłosów nocnego życia tych przerażających, zamierzchłych wieków. W pewnej chwili ryknął niemal pod nami tygrys szablastozębny i dziewczyna wzdrygnąwszy się przywarła do mnie. Gdy poczułem dotyk jej ciała, cała moja miłość tłumiona przez te trzy długie miesiące zerwała pęta nieśmiałości i niezdecydowania. Wziąłem Lys w ramiona pokrywając pocałunkami jej twarz i usta. Nie próbowała mi się wyrwać; wręcz przeciwnie — otoczyła mą szyję ramionami, by przyciągnąć moją twarz jeszcze bliżej ku swojej. — Kochasz mnie, Lys? — krzyknąłem. Wyczułem, jak przytulona do mych piersi głowa dziewczyny porusza się potakująco. — Powiedz mi to, Lys — błagałem — powiedz mi na głos, jak bardzo mnie kochasz. Padła cicha, słodka i czuła odpowiedź: — Kocham cię bez pamięci. W tym momencie uniesienie wypełniło moje serce. Jest nim wypełnione i teraz, podobnie jak za każdym razem, kiedy wspominam te drogie mi słowa, jak będzie się wypełniać zawsze, do kresu mych dni. Mogę jej już nie ujrzeć. Ona może nie wie, jak bardzo ją kocham, może nie wierzy w moje zapewnienia, może wątpi, ale moje serce rozpala zawsze szczera i niezmienna miłość do dziewczyny, która tamtej nocy powiedziała: „Kocham cię bez pamięci.” Długo siedzieliśmy na małej ławeczce zbitej dla strażnika, którego do tej pory nie uznaliśmy za konieczne wystawiać w więcej niż jednej wieży. Przez te dwie krótkie godziny poznaliśmy się nawzajem lepiej niż przez wszystkie miesiące, jakie minęły od chwili, gdy w tak dramatycznych okolicznościach zetknął nas los. Wyznała mi, że kocha mnie od pierwszego wejrzenia i że nigdy nie kochała von Schoenvortsa, a ów związek został zaaranżowany przez jej ciotkę ze względów towarzyskich. Był to najszczęśliwszy wieczór mego życia i nigdy nie spodziewałem się podobnego doświadczyć, ale jak to ze szczęśliwymi chwilami bywa, skończył się, niestety. Zeszliśmy do obozowiska i odprowadziłem Lys do drzwi jej kwatery. Tam znowu mnie pocałowała i życzyła dobrej nocy, a potem weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Wróciłem do swojej izby i siedząc przy świetle jednej z prowizorycznych świec, jakie sporządziliśmy z sadła upolowanej bestii, przeżywałem po wielokroć słodkie chwile tego wieczoru. W końcu zmogło mnie zmęczenie i zapadłem w sen śniąc szczęśliwe wizje i snując plany na przyszłość, bo nawet w dzikim Caspak spoczywał na mnie obowiązek zapewnienia mej dziewczynie bezpieczeństwa i szczęścia. Gdy się obudziłem, był już jasny dzień. Wilson, który pełnił funkcję kucharza, był już na nogach i krzątał się w baraku przeznaczonym na kuchnię. Pozostali jeszcze spali; ja jednak wstałem i w towarzystwie Nobsa udałem się nad strumień, by zażyć kąpieli. Szedłem, jak to mieliśmy w zwyczaju, uzbrojony zarówno w karabin jak i rewolwer. Rozebrałem się jednak i wykąpałem nie niepokojony przez nic, nie licząc podejścia jednej z wielkich hien, których mnóstwo zamieszkuje jaskinie w piaskowcowych urwiskach na północ od obozu. Zwierzęta te osiągają niebywałe rozmiary i będąc nadzwyczaj dzikimi. Wydaje mi się, że są odpowiednikiem prehistorycznej hieny jaskiniowej. Osobnik ten zaatakował Nobsa. Capronskie doświadczenia nauczyły już mojego wiernego przyjaciela, że od odwagi lepsza rozwaga, toteż po wydaniu serii odstraszających pomruków, które na Hyaena spelaeus zrobiły takie samo wrażenie, jak słodki uśmiech na rozwścieczonym odyńcu, nie zastanawiał się dłużej i dołączył do mnie skacząc na łeb na szyję do potoku