... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Wtedy Guthrie jako cichy wspólnik wyłożył kapitał na zakup czarterowego statku turystycznego, który kursował do cieśniny Juana de Fuca i pośród wysp. Przez pewien czas ojcu Helen wiodło się dość dobrze. Sigurd Ebbesen, imigrant z Nor- wegii, został u niego matem, potem jego zięciem, by wreszcie, z dodatkową pomocą finansową Guthriego, stać się kapitanem drugiej łodzi. Ale firma zbankrutowała, dzieląc losy całej północ- noamerykańskiej gospodarki. Starcowi udało się przejść na ubogą emeryturę. Sigurd przetrwał tylko dzięki temu, iż Guthrie prze- konał pewnych swoich znajomych i pracowników, że rejsy są bardzo miłym sposobem spędzania wolnego czasu. Jednak Dag- ny, pierwsze z dwojga dzieci, musiała na wakacjach pracować jako kuk. Awansowała na majtka, następnie mata i inżyniera, ciągle nie dostając za to pieniędzy, a w każdą bezchmurną noc jej oczy zwracały się ku gwiazdom. — Nie, nie — zaoponowała — to żaden interes. Ty jesteś po prostu do... dobry... Przestała się jąkać. Nabrała tchu, zacisnęła powieki i ruszyła szybciej. Guthrie również przyspieszył kroku. Jakieś sto metrów po- zwolił jej iść w spokoju, przerywanym tylko przez wiatr, fale i pomruki morza, wreszcie położył jej rękę na ramieniu i po- wiedział: — Przyjaciele są przyjaciółmi. Nie mierzę niczyjej wartości wielkością konta bankowego. Zbyt często sam klepałem biedę. — Stanęła jak wryta. — Przepraszam! Nie chciałam... — Wiem. — Twarz pobruździł mu uśmiech. — Na tyle cię znam. — Westchnął. — Chociaż chciałbym poznać lepiej. Gdy- bym mógł widywać się z wami częściej... — Jego głos zamarł. Opanowała się, chociaż wciąż zaciskała pięści na tyle, by popatrzeć mu w oczy i stwierdzić niemal obojętnie: — Może wtedy mógłbyś uchronić mnie przed tarapatami, w które się wpakowałam? Tak sobie to wyobrażasz, wujanso? Prawdopodobnie masz rację. — Nie wpadłaś w to sama, muchacha. — Uśmiechnął się połową twarzy. — Miałaś gorliwego pomocnika. Jej policzki to czerwieniły się, to bladły. — Nie potępiaj go, proszę. Nigdy by do tego nie doszło, gdybym nie... — Rozumiem, rozumiem. — Guthrie pokiwał głową. -— Gdy wiadomość do mnie dotarła, przyjrzałem się uważniej całej sytua- cji. Miłość, żądza i spora doza buntu, nieprawdaż? Bili Thurshaw to pod każdym względem porządny chłopak. I, zdaje się, błyskot- liwy. Wynajmę chyba kogoś, żeby go obserwował, a jeżeli okaże \ się obiecującym młodym człowiekiem... Ale to już bardziej odległa przyszłość. Na razie jesteście za młodzi, żeby się pobie- rać- Nieszczęścia przylgnęłyby do was jak muchy do lepu, aż w końcu byście się rozeszli; najbardziej ucierpiałoby dziecko. — To co mam robić? — spytała, coraz spokojniejsza. — Jesteśmy tu, żeby podjąć decyzję — przypomniał jej. — Tata i mama... — Dryfują biedacy ze złamanym sterem. Tak, nie opuszczą cię, niezależnie od twojego postanowienia, od kpinek sąsiadów i działań wścibskiego rządu, ale jakie jest najmniej niekorzystne wyjście? Muszą się też troszczyć o twojego brata. W szkole nie będzie łatwo, przy tym dusznym klimacie pobożności, który zapanował w naszym kraju. — Pobożności? Odnowicielom nie zależy na Bogu — odpar- ła zdziwiona, nie bardzo wiedząc dlaczego. — Powinienem był użyć słowa „pietyzm" — burknął. — Purytanizm. Masochiści nakazują reszcie, żeby się do nich upo- dobniła. Jasna sprawa, dziś szermuje się „środowiskiem" i „spra- wiedliwością społeczną", ale to te same bzdury, o których Chur- chill mówił jako o równości w nędzy. A jeszcze przedtem Bismarck mawiał, że Bóg troszczy się o głupców, pijaków i Stany Zjednoczone Ameryki; ale kiedy Unia Północnej Ameryki wy- brała Odnowę, boska cierpliwość zapewne się wyczerpała. Wspólna potrzeba nakazywała im bez słów ustalić, że będą szli dalej. Piach mlaskał cicho pod nogami; początek przypływu zacierał ślady. — Zresztą nieważne — podjął Guthrie. — Nie umiem trzy- mać języka za zębami. Wróćmy do sedna sprawy. Jesteś w ciąży. W obecnej sytuacji to piorunująca nowina, ale co gorsza, nie masz ochoty zachowywać się jak każdy przepełniony troską o środo- wisko obywatel i nie chcesz usunąć dziecka. — Życie — wyszeptała. — Nie prosiło się na świat. I ufa mi. Czy to szaleństwo? — Nie. „Usunięcie" oznacza zatrucie tkwiącego w tobie ży- cia. Jeżeli będziesz zwlekać, dziecku zmiażdżą czaszkę i odetną przeszkadzające kończyny. Faktem jest, że czasami taki zabieg jest konieczny, i w ogóle jest za dużo ludzi. Ale kiedy na połowie planety całe miliony mrą z głodu, chorób i w efekcie działań rządowych, uważam, że możemy pozwolić sobie na kilka nowych istnień. — Ale ja... — Uniosła ręce i popatrzyła na swoje dłonie. — Co mam zrobić? — Zacisnęła pięści. — Wszystko, co każesz, wuj anso. — Dumna z ciebie kobieta — zauważył. — Coś mi mówi, że cała ta afera, razem z twoją nadzieją, że uda się ocalić dziecko, sprowadza się do tego, że pragniesz powiewu choć odrobiony świeżego powietrza w otaczającej nas atmosferze służalczości. Wiesz, przez kilka ostatnich dni chodzimy, ja i Juliana, wokół ciebie na paluszkach, nie chcieliśmy wywierać na ciebie żadnej presji. Chcemy ci tylko pomóc. Ale przede wszystkim musieliśmy ci pomóc wymacać grunt, zdecydować, na czym stoisz, czyż nie? — Byliście zawsze gotowi ze mną porozmawiać... chętniej niż ktokolwiek inny. — Może dlatego, że jednak za często się nie widywaliśmy. — Nie, byłeś najważniejszy, wujanso. — Po czym dorzuciła pospiesznie: — I ciocia Juliana. Na pewno. Co mam robić? — Urodzić dziecko. To praktycznie postanowione. Juliana jest święcie przekonana, że jeśli je usuniesz, poczucie winy będzie cię prześladować aż do śmierci. Nie zrujnuje ci to co prawda życia, ale nigdy nie osiągniesz pełnego szczęścia. Co więcej, będziesz zdawać sobie sprawę, że zrejterowałaś, a to nie leży w twojej naturze. Julianie możesz zaufać