... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Tylko jej usta stały się jeszcze czerwieńsze, odbijając od smagłych policzków jak granat dojrzały. I oto Józefowi wszystko znikło z oczu i pamięci, tylko ona została. Ta sama była, smukła, zgrabna, o rękach drobnych i te toczonych kształtach, o wielkich gorących oczach, ten sam głos dźwięczny i ruchy eleganckie, żywe, srebrny śmiech nerwowy! ta sama… jego Pepi! Nie, nie Pepi. To była jego młodość słoneczna, swoboda, jego marzenia i sny, i siła, i ideały, i wielkie, jak śmierć silne kochanie. Zabiła go, miała prawo, bo dała pełnię szczęśliwość i choć nigdy nie należeli do siebie, i świat stał między nimi, a jednak łączyła ich własność, posiadanie, związek nad kryształ czystszy, nad wszelkie przysięgi i śluby mocniejszy. To wszystko jak piorun przeszło mu na duszę w jedną sekundę. Gdzieś w dal uciekały troski, rzeczywistość; ogarniała go młodość, odnajdywał siebie dawnego. Cudnie mu grało w sercu. A tymczasem wesoła doktorowa przypuszczała szturm do Pepi o śpiew: — Cokolwiek, drobnostkę! Jesteśmy przecież w ścisłym kółku dobrych znajomych. Niech mi pani nie odmawia! — Nie mam nut z sobą i nie umiem akompaniamentu! Doprawdy nie mogę. — Panie Józefie, pan zaakompaniuje! — zaproponowała gospodyni. — półtora roku nie dotykałem klawiszów! — No, to pan dotknie! Zróbcie mi tę przyjemność na wiązanie! — Ależ pan Reni nie potrafi bez nut zagrać! — odparła Pepi śmiejąc się. — Pan Reni jest artystą… potrafi, jeśli zechce. — Potrafi pan? — spytała Pepi mięknąc. — Jeśli piosnkę, którą znam i pamiętam, to może! — Ależ pamięta pan! Michaś mi powiadał, że państwo dawniej zawsze śpiewali razem. A skrzypce pana gdzie? — To wszystko, pani, należy do historii. Za młodu niegdyś grywałem! — No, chodźcie, chodźcie do fortepianu tymczasem! — Służę pani! Usiadł do fortepianu i wziął parę akordów. — Co pani każe? — spytał. — Co pan pamięta. — Piosenki, które śpiewaliśmy, pamiętam wszystkie — odparł głucho. — A zatem tę! — Wzięła parę akordów. Zrobią się cisza. Michał spojrzał na nich. I jemu stanął w oczach obrazek ze studenckich czasów, i on na chwilę zapomniał rzeczywistości. Pepi śpiewała Kalinę. Znali ją wszyscy, a słuchali z przyjemnością. Głos dziewczyny zrazu drżał i łamał się, potem popłynął już czysty, pełen rozdzierającego, cichego żalu. Gdy się śpiew skończył, długo jeszcze słuchacze milczeli, a Józef, coraz ciszej biorąc akordy, zupełnie oderwany od otoczenia, łowił dalekie echa. — Jeszcze, jeszcze! — poczęto wołać. Teraz Reni nie czekał rozkazu. Swoich wspomnień słuchając, zaczął wtórować Lorelei. I znowu śpiew popłynął, dla nich tak dwojga bardzo pamiętny. Gdy przebrzmiał, Pepi nie patrząc nań rzuciła: — Dosyć! — I odeszła prędko. On roztargniony wstał i sięgał po kapelusz, szukając w tłumie gospodyni domu. Michał spostrzegł ten manewr i wpadł nań oburzony: — No, już to sobie wybij z głowy! Nie puszczę cię aż po kolacji. Pół roku nie byłeś i zbywasz jak etykietalną wizytę. Tego mi nie zrobisz! — Wiesz, Michasiu, jakem rad u was zabawić, ale Liza i mnie czeka u dziadka. Obiecałem wrócić rychło. — Ach, Boże mój… wielka rzecz! Poślij kartkę, że zostaniesz! Cóż ona za niańkę cię ma? Pracujesz jak wół… jeśli ma być zdrów, musisz się rozerwać. Czekaj, ja kartkę wyślę, że cię zatrzymał, i basta! Do prośby przyłączyła się pani domu. Reni ustąpić musiał i został. Niepostrzeżenie czas upływał. Ani się obejrzał, jak wieczór nadszedł, w ogródku zapalono chińskie latarnie, ktoś ze starszych zagrał do tańca. Na żwirowej ulicy ułożył się kontredans wśród śmiechu, żartów i szczerej ochoty; pod kasztanem zapalono bengalskie ognie, starsi przypatrywali się zabawie wesołej młodzi. Józef zbliżył się do profesorowej i rozmawiali o wspólnych znajomych i życia zmianach; pytała go życzliwie, jak mu się powodzi, opowiadała o swoich kolejach, pociechach, troskach. W przerwie tańca Pepi spoczęła przy matce wachlując się, zgrzana, podniecona. — Na takiej arenie zwykły walc jest niemożliwy! — rzekła. — Powolnego zaś nikt z panów nie umie! Podniósł na nią oczy zamyślone, smutne. — Ja umiem… jeśli pani pozwoli sobie służyć… — I owszem. Lubię bardzo tego walca. Spiesznie naciągnął rękawiczki i wprowadził ją w koło tańczących. — Z góry proszę o wybaczenie niezręczności — rzekł — ale oto od półtora roku nie tańczyłem. — Nie uważam — odparła z uśmiechem. Powolnym, wirowym ruchem okrążyli plac. Była to jakby kołysanka spokojna, wtór do rozmowy raczej niż szał. Nie mówili jednak nic, zbliżeni uściskiem, może jednakim wspomnieniem i chęcią. Dopiero przy końcu, gdy ciężej oparła się na nim, spojrzeli sobie w oczy i mimo woli z ust Józefa wyrwał się stłumiony okrzyk duszy roztęsknionej: — O młodości moja! Pepi zatrzymała się nagle jakby odurzona. — Za długo tańczymy! — szepnęła. Usunęła się, ciężko dysząc i dodała: — Dziękuję panu! Pozostał sam i niezdolny do obojętnej rozmowy, do widoku innych ludzi, schronił się na ustronną ławeczkę i długo się nie pokazał. A potem była kolacja, toasty, rozmowy gwarne — nic tego nie słyszał; nie pamiętał też, jak się to stało, że o północy znalazł się na ulicy, przeprowadzając profesorową i Pepi do domu. Rozmawiał z matką, dziewczyna nie odezwała się ani jednym słowem, i tak je pożegnał na progu ich domu, serdecznie zapraszany, by stare znajome odwiedzał. Potem powoli wrócił do młyna