... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Splunął. Wyszedł z ustępu, ale za-raz cofnął się, żeby szarpnąć za łańcuszek od rezerwuaru. Miał trudności z zasunięciem su-waka w rozporku. Robił to jedną ręką. Zasunął wreszcie. Ponownie zaryczał: Hej, wy konie, rumaki sta... Urwał wpół słowa. Nogą zatrzasnął drzwi do umywalni. Wszedł do izby. Zatrzymał się przed zdjęciem ślubnym. Napił się. – Nie patrz tak na mnie, Elka – powiedział – tam nie piłem. Co to, to nie! Brzydziłbym się. Pociągnął łyk. – A pamiętasz jeszcze, jak żeśmy się znowu spotkali, żono? Wstąpił do sklepu z butami. Nie, żeby kupować, żeby zobaczyć. Jak spod ziemi wyrosła Elka. Ukłonił się. A ona spojrzała na ten gips i pyta: – O Boże, to ja? – Nie – odparł. – W nosie dłubałem.Z butami już dał sobie spokój. Odprowadził ją kawałek. Umówili się za dwa dni. Do kina.Ten film też pamiętał. Admirał Nachimow.Mieszkała na stancji z koleżanką. Nie ze Zdzichą, z inną. Flora jej było. Mała, drobna jak mysz szatynka z krzywymi zębami. Pokoik też mały, na poddaszu. Podobało mu się tam, bo czysto. Podłoga wyszorowana do białości. Ze dwa miesiące przychodził do niej i ciągle nic. Odprowadzała go na schody, a tam buzi, buzi i cały cymes. Wszystko go potem bolało jak cholera. – Ujawnij tę tajemnicę, Polduś – powiedziała matka – chcę zobaczyć, jaka mi się synowa szykuje, z jakiej rodziny pochodzi? Przyprowadź ją do nas. – Jaka tam synowa – odrzekł – koleżanka i tyle. A rodziny to nie ma żadnej. Jak Fortec-kiemu Niemcy jej wszystkich wymordowali. U zakonnic się znalazła i tam wychowała, a te-raz sama na siebie pracuje. W najbliższą niedzielę przyprowadził ją do domu. A ta nawet herbaty pić nie umiała, ar-tystka. – Jak ona pije herbatę – mówiła wieczorem matka – z łyżeczką w szklance? Jeszcze te ład-ne oczy kiedyś sobie wydziobie. W parę dni później powiedział jej o tym. A Ela, zamiast mu podziękować, szklanką – prask, o podłogę! Ale od tamtego czasu piła już herbatę prawidłowo i dzieci też tak pić nauczyła. Na Sylwestra bawili się w Radzie Narodowej. Ładnie było. Żarcia pod sufit, gorzała po cenach detalicznych. Już przed dwunastą wszyscy zalani byli w trąbę. Sam pił mało. Uważał, czy ktoś nie przystawia się do niej. Wiedział, co robi. Ela wyglądała jak królowa. O północy przysiadł się do nich Pamela. Rzucił się bydlak. Przyniósł szampana. Siedzieli przy stoliku z Zielonką i jego żoną. Zielonka to równy chłop. Jeszcze i teraz widywał go cza-sem. Ona też równa. Zwykła. Pamela był spocony. Śmierdział kozłem. Potem ten koźli smród trzymał się ich jak menda. Długo pamiętał jego zaśliniony pysk, oczy jak dwa kawałki masła. Ale dziwić się? Żona Pameli to taka szafa trzydrzwiowa na kaczych nóżkach. I czarne wąsy do tego jak u mężczyzny. Parę dni po Nowym Roku była niedziela. Flora miała chrzciny w rodzinie. Wyjechała już w piątek. Teraz, albo nigdy, pomyślał. Bo jak nie, to koniec. Do późna w nocy kotłowali się na łóżku i wciąż bez skutku. Ela broniła się, jakby ze dwa tysiące rąk miała. Nagle zmiękła. Tylko że on już był do luftu. Z tego wstydu chciał uciec. Ale nie pozwoliła mu. – Zostań – powiedziała – to moja wina.Pospali trochę, a potem rehabilitował się prawie do białego dnia. Ledwie do pracy zdążył. Zygzakiem podszedł do okna. Wsparł się o futrynę. – Oho – stwierdził – inżynierek do samochodu się schował i detektywa udaje, szwanc za powietrzony. Pokiwał się chwilę, po czym usiadł na parapecie twarzą do izby. – Ty, Poldek? – spytał sam siebie – masz jeszcze jakieś piwo czy nie masz?I odrzekł sam sobie: – Jaka rozmowa? Pewnie, że mam.Wyruszył w kierunku lodówki. Doszedł, wyjął butelkę. Otworzył. – Jak pić, to pić. Kto pije, ten żyje.Dotarł do wersalki. Z ulgą usiadł. Przysunął bliżej zdjęcie żony. – A mało co, żeśmy skóry z siebie nie zdarli – zabełkotał – pamiętasz, Ela? Szczęściło nam się wszystko. Flora poszła na jakiś kurs i trzy wieczory w tygodniu były wolne. To było ży-cie... Napił się. Przypił do zdjęcia: – Dobra żona zawsze powinna być przy mężu. Chyba dobrze mówię?Na wersalce leżał spory jasiek. Uklepał go trochę. – Chwileczkę. Spokój. Wpadłem do domu, ona była już w pracy. Potem przyszła tu znów. Uderzył pięścią w stół. – Elka, masz gacha?Ziewnął. – Akurat. Palec ma, a nie gacha.Położył się, ale za moment uniósł na łokciu. – Poldek jestem, Siuda – oświadczył, zacinając się. – I nikt mi nie podskoczy. Nie ma ta kich. Przekręcił się na drugi bok i zasnął. Część trzecia Ich dwoje i Berbelucha w tle Począwszy od godziny piętnastej mniej więcej co piąty mężczyzna spośród tych, którzy w tym czasie przemieszczają się ulicami Ogromowa, jest pijany. Wraz ze zbliżaniem się wie-czoru statystyka ta staje się coraz bardziej korzystna dla Polskiego Monopolu Spirytusowego. Bowiem w jakieś dwie godziny później już nie co piąty, ale co trzeci ogromowianin, jeśli na-wet nie jest pijany w sztok, to przynajmniej nieźle trącony. Jeszcze później, od dziennika te-lewizyjnego wzwyż, na ulicach Ogromowa spotyka się nieomal wyłącznie zalanych w trąbę. Pory roku nie mają tu większego znaczenia. Męska część mieszkańców miasta bez względu na pogodę, mrozy, deszcze i gradobicia z heroicznym uporem przysparza dochodów skarbowi państwa. Działalność ta, tak istotna dla zamożności naszego kraju, wyodrębniła w Ogromowie ak-tyw szczególnie zasłużony. Aktywiści ci, co godne jest podkreślenia, potrafią w ciągu doby upić się dwa, trzy i więcej razy. Po upiciu, aby jak najszybciej odzyskać siły, przesypiają się gdzie bądź, czyli korzystają z tak zwanej zwałki. Wspomniany już Berbelucha, niezmiennie zaliczany do ścisłego aktywu, udał się dzisiaj na zwałkę parę minut po godzinie dwunastej w południe. Wstał w dwie godziny później i wspierając się na rowerze–składaku jak na rucho-mej lasce, wyszedł przed dom na ulicę. Troska o skarb państwa była w nim tak silna, że aż cały dygotał. Poza troską tą jednak niczego więcej nie posiadał. Przesunął się więc z rowerem nieco w cień i zastygł w pełnym cierpienia bezruchu. Z bramy domu, w którym mieszkał, wyciekał strumyczek fekalii i rozsiewał wonie, ale on w najmniejszym nawet stopniu nie zwracał uwagi na drobiazgi