... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jednakże Lew jej nie wierzył. Poskarżyła się Chinowi, lecz nie chciał słuchać krytyk pod adresem przyjaciela. - Chodzi mu tylko o twoje bezpieczeństwo - rzekł. - Byłem naiwny. Myślałem, że zastaniemy tu czarnych ludzi, jak w innych osadach, i będziemy mogli spytać o twoje plemię. Ale sama widzisz, tu nie ma żadnego punktu odniesienia. Nie zdołamy się z nimi porozumieć. To smutne, ale moim zdaniem prawdziwe. Zostaniesz z Bourke'ami, do czasu, kiedy dowiemy się więcej o ludziach, do których należy ta ziemia. Diamond uśmiechnęła się. Powiedział: "do których należy ta ziemia" i była mu za to wdzięczna. Po raz pierwszy ktoś, kto nie był Aborygenem, wypowiedział na głos całą prawdę. Ta ziemia należała do jakiegoś plemienia, może do Irukandji, może do innego ludu, a Chin uznawał ich prawo do swego kraju. Rozumiał to, nie tak jak inni. Chciał tylko zabrać złoto, które nie było im potrzebne, i zostawić ich w spokoju. Reszta tej spragnionej krwi hordy była godna pogardy. Nie myśleli nawet o miłosierdziu i nie mieli zamiaru go okazywać, byli gotowi całą drogę nad Palmer przejść po trupach. Kiedy księżyc wzeszedł, białe namioty zalśniły na ciemnym tle gór. Stanowiły tu obcy element, nie na miejscu w gorącej wilgotnej dżungli. Obozowisko ucichło. Ludzie byli wyczerpani, pracowali ciężko przez cały dzień, rąbiąc i piłując drzewa, nosząc ładunki ze statków na brzeg, upał męczył ich szybciej niż czarnych. Diamond nasłuchiwała odgłosów lasu: popiskiwania drobnych zwierząt, skrzeczenia rozzłoszczonych spłoszonych ptaków i pieśni żab. Jacyś pijani górnicy zabłąkali się w pobliże i Diamond znieruchomiała z dłonią na rękojeści noża, lecz jej nie zauważyli. Z oddali dobiegał łoskot fal przyboju, łamiących się na przybrzeżnej rafie. Co dziwne, wydawał się bliższy i nieco inny. Przybój odzywał się przeciągłym rykiem, jakby demony morza rzucały nim o brzeg, natomiast szum, który teraz słyszała, był stały i natrętny. Diamond odwróciła głowę, nasłuchując. To był odgłos pędzącej pośpiesznie wody, którego nie zagłuszały już hałasy dnia. Dlaczego wcześniej nie pomyślała o tym, żeby wsłuchać się w noc? Przecież wszystko, co żyje, mówi! Tak, to wodospad, olbrzymia kaskada, spadająca z dwóch siostrzanych skał. Wstała i wyciągnęła ręce w stronę tego dźwięku, znajomego dźwięku wodospadów ludu Irukandji. Cicho podkradła się do namiotu, który kazał dla niej rozstawić Chin. Nawet tu była sama, nie mogła mieszkać wśród mężczyzn, rzecz jasna, ani tym bardziej pośród białych kobiet. Teraz była z tego rada. Opróżniła z ubrań swą płócienną torbę i zabrała ją do namiotu służącego jako skład zapasów. Tam wpadła wprost na Yuanga Fu, który wycelował do niej z karabinu. - To ja! - zawołała, odskakując ze strachem. Wyglądał groźnie niczym orientalny zawodowy bokser. - Potrzebuję żywności - dodała, spostrzegając z ulgą, że opuszcza broń. Wciąż jednak zagradzał jej drogę. - Proszę powiedzieć panu Chinowi, że odeszłam na poszukiwanie swego ludu. Nie trzeba go teraz budzić. Wystarczy, jeśli przekaże mu pan to rano. On zrozumie. Czy pan mnie słucha, panie Yuang? - zapytała, patrząc w jego wyzutą z wszelkich emocji twarz. - Tak, panienko. - Więc mogę zabrać trochę jedzenia? - Jakie jedzenie, panienko? - Mój Boże, nie wiem - westchnęła, rozglądając się po wielkim namiocie, zastawionym po dach stosami skrzyń i pak. W końcu wybrała trochę solonego mięsa, jabłek i pomarańcz, bochenek chleba, a także, ponieważ miała jeszcze miejsce w torbie, suchary w puszkach. Przynajmniej te puszki miały wieczka. Mężczyźni umieli otwierać konserwy nożem, lecz Diamond nie zdołała opanować tej sztuki. Zresztą to powinno jej wystarczyć. Czuła lekki podniecający zawrót głowy, jak gdyby wybierała się na piknik, choć przecież zdawała sobie sprawę z czyhających na nią niebezpieczeństw. - Wrócę najszybciej, jak tylko będę mogła - rzekła na pożegnanie, lecz po chwili odwróciła się jeszcze raz. - Jeśli nie wrócę, czy podziękuje pan w moim imieniu panu Chinowi za jego dobroć dla mnie? - Tak, panienko