... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— I bądźcie grzecznymi dziewczynkami — powiedziała babcia groźnie. — Wcale nie jest zabawne być grzeczną dziewczynką — odparła nadąsana Gwennie. — Nie rozumiem, dlaczego nie możemy pojechać na to przyjęcie. — Nie zostałyście zaproszone — poinformowała ją mama Marigold. — Jesteście za małe, by bywać na przyjęciach — dodała babcia. — Niedługo przyjdzie na was czas — pocieszała Salome. Wujek Klon przyjechał po panie samochodem, już ubrany w kostium — wspaniały, kwiecisty płaszcz z aksamitu, należący chyba niegdyś do jakiegoś zamorskiego władcy — w pudrowanej peruce i z prawdziwym mieczem. Spod płaszcza wystawały mu mankiety i koronkowy żabot. Mama i babcia nie przebrały się wprawdzie, lecz starsza pani wyglądała bardzo okazale w swych aksamitach, a mama ślicznie — w brązowej sukni z brokatu i w perłach. Marigold miała rozkoszne uczucie, że wszystko jest trochę jak z bajki, i żałowała, iż nie może pójść na wzgórze opowiedzieć o tym Sylvii. Od przyjazdu Gwennie nie widziała Sylvii ani razu i czasami wprost usychała z tęsknoty za przyjaciółką. Jednak nigdy nie przekroczyła progu Czarodziejskich Wrót. Gwennie po prostu nie mogła dowiedzieć się o istnieniu Sylvii. — No, dzieciaki, marsz do łóżek! — zakomenderował wujek Klon, uśmiechając się złośliwie, bo doskonale wiedział, jak bardzo nie mają na to ochoty. — Nie nazywaj mnie dzieciakiem! — wrzasnęła wściekła Gwennie. Gdy samochód, warcząc głucho, zniknął w mroku, usiadła bez słowa na schodkach werandy. Milczenie Gwennie było czymś zupełnie niespotykanym, lecz Marigold sprawiło przyjemność. Cieszyła się, że może sobie posiedzieć i pomarzyć w ślicznym półmroku, podczas gdy Lucyfer, niby czarny demon, buszował w klombach. Właściwie nie był to Lucyfer z czasów Starej Babci. Tamten odszedł już na zawsze, tam, gdzie trafiają dobre kotki. Kocur, który go zastąpił, był łudząco podobny do swego poprzednika; tak bardzo, że po paru tygodniach wszyscy mieli wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. Przez Świerkową Kepę przewinęła się cała procesja Lucyferów i Wiedźm. Wszystkie kociska były bardzo podobne i nawet Phidime i Lazarre uważali, iż to są ciągle te same dwa koty — diabły Starej Damy. Zjawiła się Salome, która zdążyła już wydoić krowy. — Idę do łóżka — powiedziała. — Głowa mnie boli. Na was też już czas. W spiżarce macie lemoniadę i ciasteczka. — Lemoniada i ciasteczka! — prychnęła Gwennie wzgardliwie, gdy Salome weszła do domu, pozostawiając dwie psotnice bez opieki. — Lemoniada i ciasteczka! A oni tam, na przyjęciu, będą opychali się lodami, sałatkami i ciastami! — Nawet nie ma co o tym myśleć — westchnęła Marigold. — Jest dziewiąta. Chodźmy spać. — Spać! Ja idę na przyjęcie. Marigold wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. — Na przyjęcie?! Nie wolno ci tego zrobić. — Może i nie wolno, ale mam zamiar to zrobić. Wszystko sobie przemyślałam. Po prostu pójdziemy i już. To tylko mila, dojdziemy bez trudu. Przebierzemy się w jakieś kostiumy, więc jak nas ktoś zauważy, pomyśli, że też jesteśmy z przyjęcia. W tych kufrach na strychu jest mnóstwo ciuchów. Ja sama zrobię dla nas maski. Nie będziemy wchodzić do środka, popatrzymy sobie tylko przez okna, jak się wszyscy bawią i jak są poprzebierani. Znajomość z kuzyneczką miała tak zgubny wpływ na Marigold, że dziewczynka nie odczuła nawet krztyny wyrzutów sumienia. O tak, to byłoby interesujące! Straszliwie korciło ją, żeby zobaczyć tę „rozkoszną pannę młodą” i te wspaniałe kostiumy. Słyszała, że Pete miał się przebrać za diabła. Powściągała ją tylko myśl, czy ujdzie im to na sucho. — A jeśli przyłapie nas babcia? — spytała. — W nosie mam twoją babcię. Zresztą, nie przyłapie, a jeśli nawet, to co? Nie zabije nas przecież. Miejże trochę fantazji! Marigold fantazji nie brakowało, więc po dziesięciu minutach dziewczynki były na strychu