... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
I Mukoki poszedł, ani na chwilę nie odwracając głowy, póki obaj chłopcy nie stracili go z oczu. Ale zaledwie znalazł się poza obrębem ich wzroku, jego zachowanie uległo nagłej i dziwnej zmianie. Rzemień pakunku, który dotąd opasywał mu czoło, spuścił na pierś, przytrzymując go dłonią, co mu pozwoliło swobodnie poruszać głową. Oczy mu płonęły. Chód miał szybki, lecz ostrożny, a każdy krok naprzód łączył z napięciem słuchu - i milczącym oczekiwaniem. Ktoś podglądający z boku starego wojownika mógł przypuszczać, że idzie on na łowy albo też spodziewa się napadu. A jednak bezpiecznik fuzji Mukiego był zamknięty, świeży trop niedźwiedzia nie wzbudził w nim żadnej ciekawości, a gdy usłyszał w pobliskich krzakach tupot spłoszonego jelenia, tylko jeden raz rzucił wzrokiem w tym kierunku. Nie szukał więc zwierzyny. Nie obawiał się również zasadzki. Ale tam, gdzie grunt był miękki i wilgotny, brnął powoli, nie spuszczając zeń oczu. W jednym z takich miejsc stanął. Przed nim widniały wyraźnie zaznaczone ślady wilczych łap. Z cichym okrzykiem Mukoki rzucił w trawę pakunek i klęknął. Oczy płonęły mu teraz niesamowitym blaskiem. Jego ruchy, gdy pełzał po miękkim gruncie, zdradzały ślady obłąkania. Oglądał bacznie wilcze tropy, jeden po drugim, przystając dłużej, ilekroć znalazł odcisk przedniej łapy. Właśnie za tę łapę Wolf został niegdyś schwytany w sidła i stracił przy tym dwa palce. Jednak wilk, który tędy przeszedł, nie wykazywał żadnych braków, więc Mukoki wstał wreszcie, a na jego pomarszczonej twarzy widniało wyraźne rozczarowanie. W ciągu tego popołudnia Mukoki pięciokrotnie padał na kolana obok wilczych tropów i pięciokrotnie błysk nadziei gasł w jego oczach. Był zachód słońca, gdy Indianin wszedł na wzgórze, za którym w kotlinie leżało niewielkie jezioro. Kiedy umieścił swój tobół obok zgliszcz starej chaty, na niebie pozostał już tylko słaby błysk zorzy wieczornej. Wypoczywał jakiś czas, nie spuszczając oczu ze zwęglonych szczątków, które zimą były świadkiem ich wysiłków i walk. Dzika krew wrzała w nim na wspomnienie strzelaniny i obłąkanej gonitwy ku płonącej chacie na ratunek Wabigoona. Nagle jego oczy pochwyciły biały błysk przedmiotu odległego zaledwie o pięćdziesiąt kroków. Wstał i podszedł bliżej, chichocząc, pełen okrutnej radości. Woongowie nie zatroszczyli się o pochowanie swego towarzysza; rozrzucone po ziemi kości trupa były na czysto ogryzione przez małe drapieżniki leśne. Mukoki wrócił do swego pakunku i siadł. Choć zapadała już ciemność, nie próbował naniecić ognia. Przyniósł z sobą żywność, ale nic nie jadł. W lesie gęstniały cienie, a mrok potężniał u podnóża góry. Indianin siedział, wciąż milcząc i nasłuchując. Jęły ku niemu dobiegać głosy nocy, na razie zresztą ciche i nieśmiałe. Ćwierkanie drobnych ptasząt zbudzonych nastaniem ciemności, hukanie sowy, daleki krzyk rysia i plusk wydry nurkującej w jeziorze. Potem wiatr zaczął szeptać śród iglastych konarów, nucąc starą pieśń głuszy, a Mukoki wyprostował się i spojrzał na czerwoną łunę rozlaną na niebie w miejscu, gdzie spoza gór wypłynął księżyc. Po chwili wstał, ujął w dłoń fuzję i wdrapał się na szczyt wyniosłości. U jego stóp leżał niezmierzony kraj, sięgający do mórz arktycznych. Kędyś w tej dziczy przebywał Wolf. Księżyc popłynął wyżej. Wydobył z mroku postać starego Indianina, który sztywny jak głaz, stał wsparty plecami o biały, pozbawiony kory pień uschłego drzewa. Raptem Mukoki pochwycił jakiś głos i zwrócił twarz w tę stronę. Dźwięk dobiegł z rumowiska głazów, jakby niewielki kamień, niebacznie trącony, padł na skalisty grunt. W ślad za tym wśród ciemności błysnął ogień i huknął strzał karabinowy. Mukoki przypadł do ziemi. Teraz zabrzmiał wrzask tak okropny, tak nieludzki, tak przejmujący do szpiku kości, że w odpowiedzi Muki wydał mimo woli głuchy jęk. Leżał potem na ziemi bez ruchu, jakkolwiek strzał go nie dosięgnął. Instynkt raczej niż rozum kazał mu postąpić w ten sposób. Ostrożnie podniósł broń do ramienia. Ale śród głazów nic się nie poruszyło. Po chwili z połowy stoku dobiegł znowu ten sam wrzask. Mukoki wiedział, że żadne zwierzę nie wydałoby podobnego dźwięku i że pochodzi on z ust ludzkich, był to jednak najokropniejszy głos, jaki kiedykolwiek słyszał. Zadygotał i kucnął na ziemi, a nieokreślony strach mroził mu krew w żyłach. Głos zaś powtórzył się jeszcze i jeszcze, coraz bardziej oddalony, dochodząc ze stóp wzgórza, z prerii, z parowu, odbity wielokrotnym echem od skalnych ścian, zmuszając do nagłego milczenia inne stwory nocne, szarpiąc lękiem duszę Mukiego. Stary wojownik nie odważył się wykonać najmniejszego ruchu, aż ostatnie echo zamarło w oddaleniu i jedynie senny powiew szeleścił w gałęziach drzew. 11. Krzyk w parowie Gdyby Mukoki był białym, poddałby niesamowity krzyk surowej analizie. Lecz jego światem była dzika knieja, w tej zaś kniei po dziś dzień nie rozbrzmiewają podobnie ani głosy ludzkie, ani zwierzęce. Toteż stary Indianin przetrwał całą godzinę skulony na jednym miejscu, drżąc w dalszym ciągu z wielkiej trwogi i próżno starając się zrozumieć to, co zaszło. Wreszcie z wolna jął przychodzić do siebie. Ostatecznie od szeregu lat obracał się w towarzystwie białych mieszkańców faktorii i rozsądek począł w nim zwalczać zabobony czerwonej rasy. Strzelano do niego! Słyszał śpiewny gwizd kuli ponad głową i jej uderzenie o drzewo, o które był oparty. W tych skałach, od których nie mógł teraz oderwać wzroku, przez pewien czas krył się człowiek. Ale co za człowiek? Przebiegał pamięcią starodawne bojowe okrzyki swego plemienia, lecz nic nie przypominało wrzasków, które wybuchły po strzale. Słyszał je nadal. Brzmiały mu w uszach, powodując przykry dreszcz. A im bardziej starał się coś pojąć, tym głębsza ogarniała go trwoga, aż niby ścigany zwierz przemknął chyłkiem w dół stoku, minął kotlinę i znalazł się na łące. Wciąż gnany niewysłowionym lękiem wracał śpieszno własnym szlakiem i nie spoczął ani chwili, nim nie znalazł się przy obozowym ognisku obu chłopców. Zazwyczaj każdy Indianin zataja swój lęk; ukrywa go tak głęboko, jak biały ukrywa własne grzechy