... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Wytaczam ciê¿k¹ artyleriê — RACJE ZA — wygl¹da to przekonuj¹co i groŸnie, ka¿dy rozs¹dny dowódca podda³by twierdzê ze wzglêdu na dzieci, kobiety i starców, ja te¿ poddajê i z irracjonalnych pobudek strzelam sobie w ³eb. 106 107 Rozmowê kierowniczki z Szymañczykow¹ otacza mcprzeniknicta mg³a tajemnicy. S³ysza³ te rozmowê ponoæ woŸny D-M, stoj¹cy czujnie u drzwi, gotów w ka¿dej chwili nadstawiæ pierœ w obronie, ale ten nic piœnie ani s³ówka. Chyba ¿e pani Bo¿ence, bo nasza Wielka ma minê wszystkowiedz¹ce]. Wyznaczona te¿ zosta³a przez,,czynniki nadrzêdne" (pierwszy kamyk lec¹cy z góry potr¹ci³ ju¿ inne) do przeprowadzenia wywiadu œrodowiskowego, bo tak to siê uczenie i pusto nazywa. Przyznaj siê, Waga, truchla³aœ na mysi, ¿e tobie ka¿¹ tam iœæ, co ? Bo¿ence ma towarzyszyæ Stefañska z komitetu rodzicielskiego. 1 Bogu dziêki. Swoj¹ drog¹, nie ma tego z³ego, co by na dobre nie wysz³o — skoñczy³y siê twoje wyjazdy ,,do domu", nie musisz, zajêcze serce, przechodziæ teraz ko³o Szymañczyków. Muszê. Grypa k³adzie szko³ê pokotem, Nowa zamienia siê w jeden wielki szpital. Lekcje zostaj¹ zawieszone do odwo³ania i przejœcia pomoru. Pani Wilgoñ ucieka do miasta (!). Maryœka na wieœ do rodziny. pani Lodzia w modlitwê. Bo¿enka w dwadzieœcia wypo¿yczonych z biblioteki prawic-arcydzie³. D³a mnie w szalupie nie starcza ju¿ miejsca. Wyruszam do Miêdzywodzia na w³asnych zdrowych nogach, w ogóle jestem krzepka iak rzepa — ta, co j¹ ci¹gn¹ i ci¹gn¹, wyci¹gn¹æ nie mog¹; w kieszeni mam listê spraw do za³atwienia: siedemnaœcie numerków (lekarstwa, bu³ki, kakao, pilnik do paznokci, cienk¹ gumkê, papier listowy, szyde³ko, przed³u¿acz...) i ca³e dwieœcie z³otych do przehulania. W³asne dwieœcie z³otych! Pani Bo¿enka po¿yczy³a mi futrzan¹ podpinkê pod moj¹ domoros³¹ jesionkê; we³niane poñczochy z góralskim haftem i buty „narciarki" (ohydne, ale modne) mam w³asne. Gwi¿d¿ê wiêc na ewentualny wiatr i rzeczywisty mróz; taka wyprawa to atrakcja równa wycieczce jachtem po Morzu Œródziemnym. Po co komu jacht na oœnie¿onej drodze? Przyda³yby siê sanie, a choæby i wóz. Abrakadabra, Waga, masz sanie. Z woŸnic¹. ¯e me jest to Kmicic? I ty nie Billewiczówna. — Prrr... Dzieñ dobry, proszê, niech pani wsiada... Rozkaz jest dla konia, zaproszenie dla mnie. I nie doda³ do niego „podwiozê". Zna ciê troszkê, co? Za „podwiozê" mog³abyœ siê obraziæ i powiedzieæ „dziêkujê, wolê iœæ". Musisz mieæ zawsze na talerzu ca³e upieczone prosiê, z zakrêconym ogonem i chrzanem w pysku, plasterek szynki ci nie wystarcza. Ten czarny ch³opak wie ju¿ co nieco na temat pani nauczycielki. Sk¹d? Spytaj, jak potrafisz. Póki co, kajasz siê w duchu przez chwilê, pycha to jeden z grzechów g³ównych, i po króciutkim akcie skruchy robisz krok w stronê sañ, a potem ju¿ nie masz odwrotu, bo narazi³abyœ siê na œmiesznoœæ. Diabe³ jednak i tak zwyciê¿a — wiesz, ¿e Marcin jedzie specjalnie, spotkanie nie by³o przypadkowe, tylko sk¹d (znów nielogiczna niepewnoœæ) móg³ wiedzieæ, ¿e wybiera³aœ siê do miasta? — Od pani Modrzyñskiêj — odpowiada g³oœno i swobodnie, bez sztuczek, j¹kanych nieporadnie wykrêtów. Mam wra¿enie, ¿e brwi siêgaj¹ mi czapki, a znak zapytania, w jaki zmieni³a mi siê twarz, chmur. — By³a wczoraj u nas po mleko. Matka pyta, czy nie przywieŸæ czego z miasta, syn rano jedzie, mówi. A Modrzyñska, ¿e nie, bo pani Górska w³aœnie siê wybiera, doskonale siê sk³ada, mo¿e j¹, znaczy pani¹, podwieŸæ. To ona tak powiedzia³a, nie ja! — dodaje raptem przestraszony. — Pani wie, ¿e to dla mnie du¿o — koñczy niepewnie. — Jak du¿o? — pytam tak sobie. rm ••> — Bardzo — odpowiada krótko. — Nawet jak pani kpi. — A kpiê? Rzucam to lekko, jak pi³eczkê pingpongow¹. Odbieraj¹ i nie odbija. I tak milczymy a¿ do zakrêtu. Na zakrêcie stoi kurza chatka Szymañczyków, dziœ jestem tu bezpieczna, broni mnie mróz, jazda saniami i Marcin. Wiêc mo¿na nie baæ siê i Szymañczykowej. — Dziêkujê ci — przerywam milczenie. — Tobie zawdziêczam fakt, ¿e nie bojê siê dzisiaj drogi do miasta. — Nie rozumiem — œci¹ga brwi zaskoczony i czujny. — At, g³upstwo, w ka¿dym razie dziêkujê. Za podwiezienie te¿ — dodajê zaczepnie. Marcin zaciska zêby. Przyjmuje tê niepowa¿n¹ z³oœæ na serio, jest zbyt zdenerwowany, by myœleæ logicznie. Nigdy nie mog³abym przewidzieæ tego, co powie. A mówi³, Katarzyno, przez ca³¹ drogê. I wcale nie by³ pokorny ani œmieszny, jakbyœmy mog³y s¹dziæ obie. Nawet, wiesz, krzycza³ na mnie! Przeprasza³ zaraz, mówi³, ¿e kocha, i znów wrzeszcza³. (Oddaj mu, Marianno, sprawiedliwoœæ — ¿e kocha, powiedzia³ tylko raz.) Œmiejesz siê? Ja te¿ siê œmia³am. A potem wysycza³am: — doœæ! I ¿e ma zatrzymaæ konia, wysiadam. Nie zatrzyma³. Nie wysiad³am. Zmêczyliœmy siê i trzeba by³o nam odpocz¹æ. Ja pierwsza dosz³am do siebie. •108 109 — Stañ tutaj — odezwa³am siê ju¿ pod miastem. — Musimy zastanowiæ siê, co dalej. Niepotrzebnie to wszystko mówi³eœ, Marcin