... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Przez chwilę widziałam ją pod stopami, potem znikała. Podniósłszy głowę, szłam na oślep, odnajdywałam drogę, opierając się na tym, co pamiętałam z ostatnich odwiedzin, i na opisach panny Winter. Mapa w moim umyśle była dokładna. Weszłam do ogrodu właśnie tam, gdzie się spodziewałam. Ciemne kształty cisów, spłaszczone do dwóch wymiarów przez puste tło, wznosiły się jak mgliście zarysowana dekoracja teatralna. Kilka sklepionych niczym eteryczne meloniki kształtów unosiło się w obłokach mgły. Podtrzymujące je pnie ginęły pod nimi w bieli. Sześćdziesiąt lat zrobiło swoje. Poprzerastały i utraciły dawny kształt, ale łatwo było sobie dziś wyobrazić, że to mgła zaciera geometryczne bryły, a kiedy się podniesie, odsłoni ogród taki, jaki był wtedy, w całej swojej matematycznej doskonałości, położony nie na terenie placu budowy, lecz nietkniętej posiadłości. Pół wieku, tak ulotne jak woda zawieszona w powietrzu, gotowe było wyparować z pierwszym promieniem zimowego słońca. Podniosłam nadgarstek do oczu i spojrzałam na zegarek. Umówiłam się tu na spotkanie z Aureliusem, ale jak go odnaleźć w tej mgle? Mogłabym się błąkać bez końca i nie zobaczyć go, choćby mnie mijał na wyciągnięcie ręki. Zawołałam: - Halo! - i odpowiedział mi męski głos: - Halo! Nie sposób powiedzieć, czy dochodził z daleka, czy z bliska. - Gdzie jesteś? Wyobraziłam sobie Aureliusa stojącego we mgle i wypatrującego jakiegoś punktu orientacyjnego. - Stoję obok drzewa. - Słowa były stłumione. - Ja też - odpowiedziałam. - Ale chyba to nie jest to samo drzewo co twoje. Słyszę cię gdzieś z daleka. - A ja cię słyszę całkiem z bliska. - Czyżby? Więc stój tam, gdzie stoisz, i mów do mnie, to cię znajdę. - Słusznie! Świetny plan! Chociaż będę musiał pomyśleć, co by tu powiedzieć. Jak trudno jest mówić na rozkaz, a przecież zwykle wydaje się to takie łatwe... Co za okropna pogoda! Nigdy nie widziałem tak gęstej mgły. Tak więc Aurelius głośno rozmyślał, a ja weszłam w chmurę, idąc za nicią jego głosu w powietrzu. I wtedy to zobaczyłam. Cień, który przemknął obok mnie, blady w wodnistym świetle. Chyba wiedziałam, że to nie Aurelius. Nagle uświadomiłam sobie bicie własnego serca i wyciągnęłam rękę, na wpół z lękiem, na wpół z nadzieją. Postać uchyliła się i rozpłynęła we mgle. - Aurelius? - Słyszałam, że głos mi drży. - Tak? - Jesteś tam? - Oczywiście, że jestem. Jego głos dochodził z zupełnie innego kierunku. Co zobaczyłam? To nie był Aurelius. To musiało być złudzenie, spowodowane mgłą. Choć bałam się tego, co mogę zobaczyć, jeżeli poczekam, stałam bez ruchu, wpatrując się w nasycone wodą powietrze, pragnąc, żeby postać ukazała się ponownie. - Aha! Jesteś! - zagrzmiał za mną gruby głos. Aurelius. Kiedy się do niego odwróciłam, poklepał mnie po ramieniu dłonią w rękawiczce. - Dobry Boże. Margaret, jesteś blada jak płótno. Można by pomyśleć, że widziałaś ducha. Szliśmy razem przez ogród. Aurelius w płaszczu wydawał się jeszcze wyższy i bardziej barczysty, niż był w rzeczywistości. Obok niego w swoim szarym płaszczyku przeciwdeszczowym czułam się prawie niematerialna. - Jak tam praca nad książką? - Na razie to tylko notatki. Rozmowy z panną Winter. I własne badania. - Dziś to badania, prawda? - Tak. - Czego chcesz się dowiedzieć? - Chcę po prostu zrobić kilka zdjęć. Chyba jednak pogoda mi nie sprzyja. - Za godzinę wszystko wyraźnie zobaczysz. Ta mgła nie potrwa długo. Doszliśmy do swego rodzaju alei, wytyczonej po obu stronach stożkami cisów tak rozrosłych, że tworzyły niemal żywopłot. - Dlaczego ty tu przychodzisz, Aureliusie? Poszliśmy tą aleją, a gdy się skończyła, wydawało się, że dalej jest tylko mgła. Kiedy dotarliśmy do ściany cisów dwakroć wyższych niż Aurelius, powędrowaliśmy wzdłuż niej. Dojrzałam połyskującą trawę i liście; wyszło słońce. Wilgoć w powietrzu zaczęła wyparowywać i zasięg widoczności stawał się z każdą chwilą szerszy. Nasza ściana cisów doprowadziła nas, po zatoczeniu pełnego kręgu wokół pustej przestrzeni, do tej samej alei, którą weszliśmy. Kiedy moje pytanie wydało mi się tak oddalone w czasie, że nawet nie byłam pewna, czy je w ogóle zadałam, Aurelius odpowiedział: - Tutaj się urodziłem. Przystanęłam w pół kroku. Aurelius szedł dalej, nieświadomy wrażenia, jakie zrobiły na mnie jego słowa. Podbiegłam, żeby go dogonić. - Aureliusie! - Chwyciłam za rękaw jego płaszcza. - Czy to prawda? Naprawdę tu się urodziłeś? - Tak. - Kiedy? Uśmiechnął się dziwnym, smutnym uśmiechem. - W dniu moich narodzin. Bezmyślnie nacierałam: - Tak. Ale kiedy? - Chyba jakoś w styczniu. Może w lutym. A może pod koniec grudnia. Z grubsza sześćdziesiąt lat temu. Niestety, nie wiem nic ponadto. Zmarszczyłam brwi, przypomniałam sobie, co mi mówił o pani Love, i że nie ma matki. Ale jak to możliwe, by adoptowane dziecko tak mało wiedziało o swoim pochodzeniu, że nawet nie zna daty swoich urodzin? - Chcesz mi powiedzieć, że jesteś podrzutkiem? - Tak. To jest właściwe słowo. Jestem podrzutkiem. Zaniemówiłam. - Można do tego przywyknąć - powiedział, a mnie zrobiło się przykro, że to on musi mnie pocieszać w sprawie tak przecież dla niego bolesnej. - Naprawdę przywykłeś? Spoglądał na mnie z osobliwym wyrazem twarzy, zastanawiając się, jak wiele mi powiedzieć. - Właściwie nie - stwierdził. Ciężkim, powolnym krokiem inwalidów poszliśmy dalej. Mgła niemal całkiem się rozproszyła. Magiczne kształty przystrzyżonych roślin utraciły swój czar i wyglądały jak zaniedbane krzewy i żywopłoty, jakimi w istocie były. - Więc to pani Love... - zaczęłam. - ...znalazła mnie. Tak. - A twoi rodzice? - Nie mam pojęcia. - Ale wiesz, że to było tu? W tym domu? Aurelius wsunął ręce głęboko do kieszeni. Ściągnął ramiona. - Nie mogę oczekiwać, że inni to zrozumieją. Nie mam żadnego dowodu. Ale wiem... - Zerknął na mnie, a ja oczami dałam mu znać, by mówił dalej. - Czasami coś się wie. Coś o sobie. Coś sprzed czasów, które można pamiętać. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Kiwnęłam głową, a Aurelius ciągnął: - Tej nocy, kiedy mnie znaleziono, był tutaj wielki pożar. Pani Love mi to opowiedziała, kiedy miałem dziewięć lat. Sądziła, że powinna mi o tym powiedzieć z powodu zapachu dymu, którym było przesiąknięte moje ubranko, kiedy mnie znalazła. Później zaszedłem tu, by się rozejrzeć. I odtąd stale tu przychodzę. Potem zajrzałem do archiwów miejscowej gazety. W każdym razie... W jego głosie brzmiał ten ton niefrasobliwości, który nieomylnie wskazuje, że się ma do powiedzenia coś niezwykle ważnego