... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jest pewne jak dwa razy dwa, że policja polityczna ma w zanadrzu jakiś specjalny, ekstraskuteczny pomysł na wyłapanie nas wszystkich. Z ulgą powitamy dzień, w którym nasza sieć znów zacznie działać, a nasi informatorzy zaczną nadsyłać regularnie raporty o tym, co te łajdaki knują. Tymczasem próbujemy uchronić się przed wpadką, modyfikując przede wszystkim wygląd zewnętrzny i tożsamość. Wszyscy zmieniliśmy fryzury, a włosy ufarbowaliśmy na inne kolory albo potraktowaliśmy perhydrolem. Zamiast dawnych okularów pozbawionych oprawek noszę teraz szkła w solidnej oprawie, a Katherine zrezygnowała z kontaktówek na rzecz klasycznych okularów. Henry po zgoleniu zarostu zmienił się nie do poznania. Mamy również zupełnie dobrze sfałszowane prawa jazdy, choć, jeśli policja przy jakiejś okazji zechce sprawdzić, czy figurujące w nich informacje znajdują się w stanowej bazie danych, leżymy natychmiast. Jeśli któreś z nas będzie musiało podjąć się roboty w stylu zeszłotygodniowego napadu na dwa sklepy, Katherine przystąpi do szybkiego działania i nada wykonawcy zupełnie nowy wygląd za pomocą peruk i plastykowych wichajstrów wkładanych do nozdrzy i do ust. Całkowicie zmienia się wtedy twarz, a nawet głos. To draństwo wprawdzie drapie i kłuje jak diabli, ale ostatecznie przez kilka godzin można wytrzymać. Przecież i ja, jeśli trzeba, mogę się obyć przez jakiś czas bez okularów. Dzień jutrzejszy zapowiada się długi i trudny. Rozdział 3 21 września 1991 r. Bolą mnie wszystkie mięśnie. Wczorajszy marsz do skrytki, wykopywanie pojemników i noszenie broni przez las zabrało nam dziesięć godzin. Wieczorem przenieśliśmy wszystkie zapasy z dawnego mieszkania do nowego. Do rozwidlenia dróg opodal Bellefonte dotarliśmy nieco przed południem, potem skręciliśmy z autostrady. Podjechaliśmy jak najbliżej do miejsca, w którym znajdował się schowek. Okazało się jednak, że stara górnicza droga, z której korzystaliśmy trzy lata wcześniej, jest zablokowana i nieprzejezdna na milę od punktu, gdzie zamierzaliśmy zaparkować wóz. Wysoka skarpa z jednej strony szlaku runęła i potrzeba by było chyba ciężkiego spychacza, żeby oczyścić szlak. (Informacja dla Czytelnika: autor używa w dziennikach tak zwanych brytyjskich jednostek miary i wagi, powszechnie stosowanych w Ameryce Północnej u schyłku Starej Ery. Oto wyjaśnienie dla osób nie zorientowanych: "mila" to l ,6 kilometra; "galon" to 3,8 litra; "stopa" to 0,30 metra; Jard" to 0,91 metra; "cal" to 2,5 centymetra, "funt" zaś to 0,45 kilograma. Wszystko to są przybliżenia.) W efekcie musieliśmy pójść w każdą stronę dwie mile zamiast pół mili. Ponadto, żeby przenieść broń do samochodu, musieliśmy obrócić trzy razy. Zaopatrzyliśmy się wprawdzie w łopaty, linę oraz kilka obszernych worków z metalową ramą na obrzeżach (otrzymaliśmy je "dzięki uprzejmości" Poczty Stanów Zjednoczonych), ale ku naszemu ubolewaniu wszystkie te przedmioty okazały się nieprzydatne. Marsz z samochodu do kryjówki leśną drogą, z łopatami na ramionach, odświeżył nas nawet po długiej podróży z Waszyngtonu. Dzień był chłodny i przyjemny, jesienne drzewa czarowały pięknem barw, a po starym szlaku, mimo że był gęsto zarośnięty, szło się łatwo i lekko. O dziwo, zdjęcie warstwy gruntu spoczywającego na bębnie po oleju (służył on właściwie do transportu chemikaliów i miał pojemność 50 galonów oraz zdejmowaną pokrywę), w którym przechowywaliśmy broń, nie sprawiło nam trudu. Gleba była miękka i w niecałą godzinę uporaliśmy się z wykopaniem jamy o głębokości 5 stóp i przywiązaniem liny do uchwytów przyspawanych do pokrywy bębna. Wtedy zaczęły się schody. Ciągnęliśmy linę ile sił, lecz pojemnik ani drgnął. Wydawało się nam, że tkwi w warstwie betonu. Choć bęben ważył blisko 400 funtów, trzy lata temu bez żadnych problemów opuściliśmy go we dwóch do jamy. Jednakże wokół bębna było wtedy sporo luzu, obecnie zaś ziemia mocno przylgnęła ze wszystkich stron do metalu. Zrezygnowaliśmy z wydobycia bębna. Po namyśle postanowiliśmy otworzyć go na miejscu, ale żeby tego dokonać, musieliśmy kopać blisko przez godzinę, poszerzając jamę wokół pokrywy. Należało przecież jakoś chwycić, a potem usunąć opaskę zabezpieczającą. Musiałem w tym celu wsunąć się do wykopu, tułowiem do przodu, podczas gdy Henry asekurował mnie, trzymając za nogi. Trzy lata temu pokryliśmy bęben antykorozyjną warstwą asfaltu, ale zatrzask zupełnie przeżarła rdza. Próbując go obluzować, złamałem nasz jedyny śrubokręt. Wreszcie, po długotrwałym waleniu w zatrzask łopatą, zdołałem odłupać żelastwo