... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Chcesz być pochwalonym? Konieczne to jest dla wydawcy? Niech ci będzie. Ale tracę miarę i proporcję. Swego czasu Brzozowski wytykał mi, że mówię o Przysieckim z większym zainteresowaniem niż o Wyspiańskim. Gdy później napisałem dużą rozprawę o pewnym wybitnym pisarzu, ten powiedział: "Irzykowski kręci na wszystkie strony, wykręca się, ale w końcu musi mnie uznać". To go tylko interesowało - uzna czy nie uzna? Dla mnie to było kwestią ostatniego rzędu. Wydawanie "sądów" jest właściwie rzeczą woli, może etyki, a najpewniej należy do dziedziny polityki literackiej (mianowania, przeniesienia, awanse i degradacje). Może też należy do porządku, do higieny. Od czasu do czasu zagrozi jakiś nowy młody heros, jakieś nowe "najmłodsze" pismo literackie: trzeba wyczyścić stajnię Augiasza! Zniszczyć "szkodników"! Zaprowadzić porządek na Parnasie! Jest to czynność raczej policyjna niż krytyczna. Kto ma na to ochotę, temu nawet przyklasnę. Za dużo pobłażamy, przymykamy oczy - przez solidarność literacką, bo literatura musi dziś skupiać się w pewną mafię wobec sportu, filmu i innych zajęć, które jej wyrywają czytelników. I raz na rok można by urządzić sobie wzajemnie sądny dzień - dla honoru. V Gdyby z krytyką było tak, jak tego chce Straż Piśmiennictwa Polskiego, krytycy chodziliby po świecie z pochylonym czołem i podwiniętym ogonem, wstydząc się swego lokajskiego zawodu. Ale subiektywne poczucie każdego krytyka jest - powinno być inne. Nie poczucie bankructwa wewnętrznego, lecz poczucie wyżyny. Jeżeli kto wybiera "zawód" krytyka, to z pewnością nie dlatego, żeby się chciał sam degradować. Nie dlatego, że sam nie został poetą, nie ze skromności ani z musu. Wybiera dlatego, że wabi go mniej głośna, lecz ważniejsza część warsztatu ducha, że chce uczestniczyć w kuźni myśli i problemów. A wybiera tym łatwiej, gdy spojrzał, czym się zajmuje i jaką istotnie rangę umysłową i etyczną ma 90 % tzw. literatury twórczej. Kleceniem rymów, wygniataniem z siebie metafor, obmyślaniem efektów, pochlebianiem czytelnikowi. Przenika to jej robotę na wskroś. Tzw. twórcy wciąż blamują się w oczach krytyka. Oto są np. tacy, których hasłem jest: przyszedłem, ujrzałem życie - i odpisałem. Czy można mieć dla nich szacunek? Pani Nałkowska uskarżała się na krytyków, że nie znają sekretów pisarskich, gdy "my - autorzy - my się na tym znamy". A może i my się znamy? Uskładać sobie trochę szczegółów, przetransponować fakty rzeczywiste na fikcyjne dla niepoznaki, wpleść trochę opisów, trochę rozmówek, trochę sentencyj, podlać sosem jakiejś modnej tendencji - czy to ma nam, krytykom, imponować, panowie twórcy? Za dużo wymagacie. Jakże często widzimy u was dziecinną niezaradność wobec problemów życia i sztuki, tępą rutynę, watę zamiast mięsa, niedołęstwo myśli. Jakże często nasza pobłażliwość jest zamaskowaną pogardą. Przychodzimy, ratujemy, podsuwamy wam zamiary i idee, o których wam się zaledwie śniło, rozwijamy je przed czytelnikiem, wmawiamy mu wielkość waszą i waszych dzieł, dla honoru polskiej literatury. Wasze drobniuchne ziarenka rozwijają się pod naszym tchnieniem w bujne drzewa. Szerzymy o was legendy, ale od nas też zależy, aby je cofnąć. Stawiamy was na szczudła, spiskujemy razem z wami przeciw czytelnikom. Źle robimy; w atmosferze tak małych wymagań, a tak wielkiej protekcji poezja traci wagę i rozmach. Ale nie chcę tu mówić o istotnych grzechach krytyki. Pewna nadzieja postępu jest w tym, że coraz więcej poetów staje się również krytykami. Poezja cofa się do swego źródła, aby nabrać nowego rozpędu. Potwierdza to jeszcze inny objaw: że tzw. twórczość coraz bardziej zbliża się do surowca, do materiału autentycznego, nie obrobionego, takiego właśnie, jakim jest życie w warsztacie "krytyki". Ramię się skraca, niknie zdolność do wielkiej metafory, wybucha za to run na metafory malutkie i na surowiec