... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Po ogórki na mizerię jeździła Konkowa po- przedniego dnia aż do Kolibek, bo mieli tam w ogrodnictwie najlepsze, kruche i nigdy nie gorzkie, no i najtańsze. - Opłaca się - mówiła, wygarniając do czysta mizerię z salaterki na swój talerz, upewniwszy się uprzednio, czy nikt nie będzie dobierał. - Opłaca się po nie jeździć. Tutaj nawet w piątek na rynku takich bym nie dostała. - Babciu! A co będzie na deser? - jeszcze z pełnymi ustami dopytywał się Tomaszek. - Co na deser? - Kruche ciastka z konfiturą. -I lody!-zawołała Julitka. -Tego nie powiedziałam - nastroszyła się babka. - Ale przyniesiemy! Babciu! - zaczęły prosić dzieci. - A gardła? Zawsze potem chorujecie. Jak mama. - No, kiedy to ostatni raz było? - nieśmiało wtrąciła Łucka. Wobec matki czuła się prawie rówieśnicą swoich dzieci. - Będziemy jeść powoli - przyrzekał Tomaszek. - Jed- na łyżeczka na minutę! Niech babcia pozwoli! Tomaszkowi Konkowa niczego nie potrafiła odmówić, zwłaszcza kiedy patrzył tak ładnie tymi swoimi niebieskimi oczyskami, z których wyzierało ku niej całe dzieciństwo Łucki i miłość Augustyna z najpierwszych lat, wyrażana takim samym błękitnym spojrzeniem. Czy nie mówiła o Tomaszku zawsze, że to "cały Augustyn"? Czy nie spodziewała się, że wyrośnie .taki jak on, wysoki, silny i potężny? - - No... to przynieście sobie tych lodów - powiedziała słabym głosem. - Ale małe porcje! A wy dlaczego nic nie mówicie? - krzyknęła do córki i zięcia. Roześmiali się równocześnie, tak samo pogodnie i bez- trosko. - A czy do nas się ktoś zwracał o pozwolenie? - po- wiedział Krzysztof. - Łucka, słyszałaś? -- Nie. Nie słyszałam. Julitka prosiła tylko mamę, i Tomaszek także. - Ale jak zachorują, będzie na mnie - Konkowa uznała za słuszne podąsać się trochę, ale nie za bardzo. Jaśniała w tej chwili czułością, na którą nie za często sobie pozwalała. - Nie zachorują - uspokoił ją Krzysztof. - Muszą się hartować. - Chciał jeszcze dodać: nie wiadomo, co je czeka w życiu, ale sam skarcił się za te słowa i zachował je tylko dla siebie. Dzieci tymczasem, wyrwawszy już Anuli jakieś naczynia i z trzaskiem otworzywszy drzwi, biegły, potrącając się, po schodach. - Po obiedzie pojedziemy z nimi do Orłowa - powie- działa Łucka. - Pochodzimy po molo, posiedzimy trochę w tej cukierni nad morzem. Mama zostanie w domu? Bo Anula musi chyba mieć wychodne. - Tym się nie martw! - Konkowa tego dnia skłonna była do wszelkich ustępstw. - Ja się z Anula pogodzę. Najpierw pójdzie ona, a dopiero jak wróci, ja się wybiorę. Do starego domu - dodała po chwili. - Zobaczyć, czy Sewerynowej żonie powschodziło wszystko, co posiała. - Och, jak dobrze! - ucieszyła się Łucka. - Niech mama tam pójdzie. Był więc to taki dzień, jak na niedzielę przystało - ludzie upodobnili się do pogodnego nieba, i naraz okazało się to całkiem łatwe, jeśli tylko miało się dość siły, żeby nie pozwolić myślom na oddalanie się od spraw najbliższych i najprostszych. W Orłowie natknęli się niespodziewanie na Wołodię z narzeczoną. Wołodię wszyscy Grabieniowie uwielbiali, popołudnie więc w dalszym ciągu zapowiadało się prawie rodzinnie, zwłaszcza że panna Blok z gwałtownie mobilizo- waną dobrą wolą starała się pozyskać przyjaciół swego przyszłego męża. Julitka po raz pierwszy przyjrzała jej się z bliska i zamiast dygnąć przy powitaniu, podała jej rękę, jak dorosłej kobiecie dorosła kobieta. - Ona wcale nie jest taka ładna - powiedziała od razu szeptem do Tomaszka. Ale ten był jeszcze w latach, kiedy chłopców interesują bardziej samochody niż panie, i ponie- waż przy wejściu na molo stal właśnie popielaty chrysler panny Blok, Tomaszek od razu pobiegł w tym kierunku, pozostawiając siostrze dostojne i nudne kroczenie obok dorosłych. - Posiedzimy trochę w Domu Kuracyjnym? - spytał Krzysztof. - Zaplanowaliśmy to sobie na dzisiejsze popołu- dnie. - Bardzo chętnie! - odpowiedziała panna Blok, upew- niwszy się szybkim spojrzeniem, że jej narzeczony ma na to ogromną ochotę. - My także chcieliśmy gdzieś wstąpić. - Dziękuję ci, kochanie - szepnął Wołodia. Bardzo chciał, żeby się polubili, ta wciąż nawet dla niego obca panna i rodzina Krzysztofa, którego uważał prawie za brata i który dotąd nigdy go nie zawiódł. Sądził wprawdzie, że po małżeństwie z Marynką Blok nie będą mu potrzebne przed pierwszym kolacje u Krzysztofa, ale nie wyobrażał sobie, że mógłby nie wpaść do nich choć ze dwa razy w tygodniu. - Idziemy - powiedział z ochotą, ujmując pod rękę narzeczoną i Łuckę. - Ładnie mi w blondynkach! - Tato! - Julitka uczepiła się ramienia Krzysztofa. - Co to znaczy: ładnie mi w blondynkach? - Przecież widzisz, że panna Marysia ma takie same jasne włosy jak mama. - Ale ty byś tak nie powiedział? - Cóż ja? - nie wiadomo dlaczego speszył się Krzysztof. Może uświadomił sobie, patrząc na rozkwitłą w tym towa- rzystwie Łuckę, że nie potrafi tak błyskotliwie jak Wołodia mówić rzeczy miłych i że życie Łucki jest przez to jakby o coś uboższe. Ponieważ jednak nigdy nie był o Wołodię zazdros- ny, pozwolił mu prowadzić przodem obie panie, a sam z Julitka i Tomaszkiem, który do nich dołączył, postępował za nimi, myśląc, że to im - pannie Blok i Łucce - ładnie jest z Wołodia, ubranym w biały mundur, opalonym i wciąż, jak za dawnych lat, chłopięcym. Wkroczyli tak całą gromadą do Domu Kuracyjnego i tam stało się coś niepojętego, te dawne lata stały się, na krótki przynajmniej moment, rzeczywistością: w narożniku ciasnej i zadymionej sali, jak niegdyś w Pawilonie, siedziała pani Helena. Nie było przy niej wprawdzie Lebraca, tylko mąż, ale oni - Wołodia i Krzysztof- zobaczyli tam Lebraca i Briffautów, jego i ją, ciasno otuloną krecim futrem, i siebie także, dwóch zziębniętych po całym dniu nad morzem chłopaków, szczęśliwych, że na krótki czas wieczoru mają dach nad głową. Nie, to niemożliwe, pomyślał Krzysztof, to chyba mi się śni. Czasem i przez rok nie widywał pani Heleny, a tego dnia spotykał ją po raz drugi. Wołodia tymczasem, nie uprze- dziwszy nikogo o swoim zamiarze, przepychał się już przez salę, ciągnąc za sobą narzeczoną i Łuckę. - Co za spotkanie! - wołał z daleka ku stolikowi Tereszków. - Najlepsza, najpiękniejsza pani Heleno! Nie miałem jeszcze okazji przedstawić pani mojej narzeczonej. Zrobiło się zamieszanie, które Krzysztofowi - i może tylko jemu - wydało się bardzo krępujące: szuranie krzesła- mi, bezładne słowa, uściski rąk. Pośród tego wszystkiego poczuł w swojej dłoni małą, gorącą dłoń, i tak jak niegdyś, gdy się nad nią schylał, a mało nie uderzył czołem o blat stołu. Na szczęście wszyscy coś mówili, w dodatku równocześ- nie. Nawet Łucka, trochę z początku zaskoczona tą sytuacją i z trudem znajdująca w'niej siebie - inną, niż była podczas dawnych rozmów z panią Heleną - z prawdziwą szczerością wyznała jej, jak się cieszy z tego spotkania