... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Dusisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się nawrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć. Tam, przy tym grobie, nie mogłem oddychać. Tam zdarzyło się to po raz pierwszy. Brak powietrza to nie jedyny mechanizm. Inny to prawdziwy fizyczny ból. Ale trzeba go sobie samemu zadać. To nie ma być ten codzienny ból towarzyszący rozpaczy. Nie ten zaczynający się zaraz po przebudzeniu, od końca paznokcia dużego palca stopy do nasady włosów. To ma być inny ból. Ten kontrolowany i umiejscowiony. Zadany żyletką lub niedopałkiem papierosa. Zamieniasz przy tym swoje wewnętrzne cierpienie na dający się zlokalizować ból fizyczny. W ten sposób przejmujesz nad nim kontrolę. Potem, przez następne miesiące, wydawało mi się, że żyję za karę. Nienawidziłem poranków. Przypominały, że noc ma swój koniec i trzeba znowu radzić sobie z myślami. Ze snami było jakoś łatwiej. Były tygodnie, że nie wychodziłem z łóżka. A jeśli już, to tylko po to, aby sprawdzić, czy ojciec naprawdę wyniósł całą wódkę z domu. Czasami było tak źle, że ojciec biegł w nocy do jakiejś meliny, przynosił butelki i piliśmy. Wtedy nie umiałem jeszcze tego nazwać. Teraz wiem, że wpadłem w straszną, gigantyczną depresję. Z rozpaczy uczyniłem filozofię. Wszystko, co nie było tragiczne, beznadziejne, rozpaczliwe, było absurdalne. Absurdem na przykład było jeść, myć zęby lub wietrzyć pokój. Mój ojciec robił wszystko, aby mnie z tego dołu wykopać. Najpierw wziął zaległy urlop z dwóch lat. Potem odmówił brania nocnych dyżurów, aby cały czas być przy mnie. Robił rzeczy, które nie przyszłyby mi do głowy. Rozcieńczał w tajemnicy wódkę wodą, abym pił tyle samo, a nie był tak pijany, chodził do biblioteki i czytał mi godzinami książki, nie pytał o przyszłość. Stany bezdechu zaczęły się powtarzać. Miałem astmę. Psychosomatyczną, wyhodowaną finezyjnie w mózgu astmę. Miałem także stany lękowe. Najpierw bałem się, że się uduszę. Potem bałem się, że duszę się zbyt rzadko i na pewno przyjdzie jakiś ostateczny atak duszności. Potem bałem się wszystkiego. Budziłem się w nocy i bałem się. Nie umiałem nawet nazwać, czego. Leżysz z ogromnymi oczyma i pocisz się ze strachu, drżysz ze strachu i nie wiesz, czego lub kogo się boisz. Od pewnego dnia w moim pokoju nigdy nie było ciemno. Czasami mogłem zasnąć tylko, gdy ojciec siedział przy moim łóżku. Po mniej więcej pół roku, po jednej z kolejnych nocy, gdy leki antydepresyjne popijałem wódką zabarwioną, aby uspokoić ojca, oranżadą, obudziłem się pod respiratorem, przywiązany skórzanymi pasami do łóżka. Zawiózł mnie tam mój ojciec, widząc, jak więdnę, zatruwany wszystkim, co chociaż na chwilę tłumiło ból i smutek. Na swoim dyżurze zapakował nieprzytomnego do karetki i zawiózł do tego szpitala psychiatrycznego. Wyobrażasz sobie, co on czuł, gdy to robił? Oficjalnie przyjechałem na odtrucie. Mały obskurny barak z zardzewiałymi kratami w oknach na dalekich przedmieściach Wrocławia. Oprócz garści różnokolorowych tabletek rano i wieczorem najbardziej - chcę Ci to powiedzieć, chociaż mi wstyd - leczyły mnie tragedie i opis cierpienia innych ludzi. Dzięki temu nagle to, co mi się zdarzyło, znajdowało swój układ odniesienia. Nie wypełniało już tak szczelnie całej przestrzeni i mojego mózgu. Nagle znowu na zewnątrz wydostały się współczucie, litość i sensowność istnienia. W tym bagnie smutku, absurdu, nienawiści i żalu do świata były jak lina, za którą można się kawałek po kawałku podciągać do góry. Najbardziej odczułem to tego dnia, gdy do poczekalni przy gabinecie, gdzie czekałem na kolejne badania, pielęgniarka wepchnęła wózek inwalidzki, na którym siedział ksiądz Andrzej. Tak nazywano tam wychudłego do granic mężczyznę siedzącego, odkąd tylko się tam zjawiłem, całymi dniami na wózku przy zakratowanym oknie w końcu korytarza, zaraz przy toaletach. Tutaj, w poczekalni, metr ode mnie wyglądał jak ucharakteryzowany aktor z filmów o obozach koncentracyjnych. Ogolony do skóry jak rekrut, z kilkucentymetrową głęboką blizną na pofałdowanej czaszce. Ziemista twarz pokryta czarnym zarostem, wystające kości żuchwy, ogromne oczy w oczodołach, które nawet przy tych oczach wydawały się o dwa numery za duże. Lewa ręka opadła mu poza boczne oparcie wózka i wisiała swoją ciężkością w bezruchu. Na przedramieniu, które widać było spod zbyt krótkiego rękawa pocerowanej i poplamionej piżamy, można było odczytać wytatuowany kiedyś 80 czarnym, a teraz wyblakłym atramentem napis: "Boga nie ma...". Pismo wyglądało jak niezgrabne linijki tekstu w zeszytach pierwszoklasistów. Było nierówne i rozwleczone. Skóra wokół napisu miała czerwone zgrubienia blizn po wielokrotnych okaleczeniach. Mężczyzna siedział na wózku na wprost mnie i szeroko otwartymi oczyma patrzył na mnie. Uciekałem wzrokiem i gdy po chwili wracałem, on ciągle tak samo patrzył. Jego powieki zdawały się nigdy nie opadać. - Niech pan nie zwraca na niego uwagi - powiedziała pielęgniarka, widząc moje zmieszanie. - On tak patrzy, odkąd go do nas przywieźli. W Wigilię będzie dwa lata. On nawet śpi z otwartymi oczami. Denerwowało mnie to, że mówi o nim tak, jak gdyby go tam nie było. Zauważyła to i uprzedzając mój komentarz, powiedziała: - On nie słyszy. Zrobili mu wszystkie testy. On na pewno nie słyszy. Pielęgniarka wstała, przesunęła nieznacznie wózek. Mężczyzna wpatrywał się teraz w ścianę zaraz obok mojej głowy. Drzwi do gabinetu lekarskiego otworzyły się i młody człowiek w białym kitlu powiedział: - Magda, możesz wepchnąć księdza. Pielęgniarka poderwała się i wepchnęła wózek do wąskiego pokoju obstawionego białymi szafami. Zamknęła drzwi i przysiadła obok mnie na ławce. Zapaliła papierosa, z parapetu przyniosła doniczkę z resztkami pożółkłej paprotki i postawiła przed sobą na podłodze. Doniczka pełna była niedopałków. - Dlaczego nazywacie go księdzem? - zapytałem. - Bo on naprawdę jest księdzem. Jeszcze formalnie jest ciągle księdzem. Ale on jest teraz jak warzywo, i tak już zostanie. A gdy umrze, to żaden inny ksiądz go nie pochowa. - Zaciągnęła się głęboko papierosem i dodała: - Za bardzo zgrzeszył. Jeśli nawet Bóg mu przebaczył, to na pewno nie przebaczyła mu kuria. To, co w tej zadymionej poczekalni szpitala wariatów opowiadała mi przez następne 20 minut ta pielęgniarka, jest najbardziej wstrząsającą historią miłosną, jaką znam. Wpleciona w tę historię tragedia ludzka podziałała na mnie stokroć lepiej niż wszystkie słoiki psychotropów, które połknąłem od śmierci Natalii. Przeczytasz teraz opowieść - nawet Cię nie pytam, czy chcesz - o bezgranicznym ludzkim fanatyzmie. Powinien ją, jak dekalog, znać każdy katolik. Jak myślisz, ilu katolików w Polsce zna grzechy dekalogu? Bo ja nie wiem, ilu w Polsce, ale wiem, ilu w podobnie katolickiej Hiszpanii. Około 14 procent. Całych 14 ze stu wie, przeciw czemu grzeszy. W Polsce pewnie więcej zna i grzeszy. Ale to nie zasługa księży i katechetów. To zasługa Kieślowskiego. Andrzej, odkąd zaczął mówić, okazał się inny. Poszedł od razu do trzeciej klasy. W szkole muzycznej, w której uczył się równolegle, grał na oboju