... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
A teraz pójdę już spać, żeby nie wyglądać jutro jak zmora. Biedna Paula, kto wie, czy w ogóle uda jej się tej nocy iść do łóżka. Willie naprawdę jest nie do zdarcia. Wyjęła papierosa i schowała do torebki ozdobną cygarniczkę, którą przez cały czas obracała w palcach. Willie i Paula minęli "Tawernę Kopenhaską", której drewniany fronton pomalowany był na jaskrawoniebieski kolor. Paula zajrzała do środka przez przymknięte drzwi, zastanawiając się, jak Tweed radzi sobie z boską Lee. - Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział Willie, zacierając ręce. - Jeszcze tylko kilka schodków. Trochę dziś chłodnawo, ale mam nadzieję, że nie zmarzłaś. - Nie martw się, jest mi ciepło - odparła Paula, ujęta jego troskliwością. Willie miał na sobie gruby płaszcz w kratę, ale ręce gołe. Kiedy przybyli do "Les Arcades" wziął Paulę pod ramię, pomagając jej wejść. Niby drobny gest, ale jaki uroczy. Czasem rzeczywiście mam wrażenie, że wolę starszych mężczyzn, pomyślała Paula. - Panie przodem - powiedział, otwierając jej drzwi. "Les Arcades" było typową dla Brukseli kawiarnią z podłużnym barem, usytuowanym w długiej, wąskiej sali. Na ścianach wisiały olejne obrazy i szkice przedstawiające konie, sufit był z drewnianych belek, a tapicerowane ławeczki miały bladoniebieski kolor. Kinkiety rzucały dyskretne światło, sprawiając wrażenie przytulności. Zza baru wyszedł postawny Belg, żeby ich powitać. - Cześć! - zawołał wesoło Willie. - Jak widzisz, mam dziś ze sobą inną panią. Pnę się do góry. Myślę, że dobrze nam zrobi butelka Sancerre. To nas wprowadzi w dobry nastrój, Paulo. Cała noc przed nami... W kawiarni były jeszcze tylko dwie inne pary. Barman zaprowadził ich do ławeczki przy ścianie i odebrał od nich płaszcze. Willie skosztował wina i stwierdził, że jest bardzo dobre. Wręcz wyśmienite. - Podoba mi się tutaj - powiedziała Paula. - Często tu bywasz? - Zawsze, kiedy jestem w Brukseli. Zdrowie! - Czy to brygadier zaprosił cię, byś mu towarzyszył? - Ależ skąd! To była moja inicjatywa. Nie mogłem pozwolić, żeby się wymknął z New Forest i zostawił mnie tam samego. Nie ma ostatnio dobrego humoru, to prawda, ale ja jestem do tego przyzwyczajony. Za dawnych dobrych czasów, kiedy razem byliśmy w Hongkongu, często miewał swoje złe dni i wtedy robiłem, co mogłem, żeby go podnieść na duchu. Ci starzy eks - oficerowie ciągle myślą, że cały świat na nich patrzy. - A co on tam robił w tym Hongkongu? - To znaczy, jak go wylali z armii, tak? - Willie zakrył sobie nagle usta gestem udawanego przerażenia. - Że też ja zawsze muszę palnąć jakąś gafę. Zapomnij, że to powiedziałem. - No dobrze. Więc co tam robił? Potem? - nie ustępowała Paula. - Spędzał większą część dnia przy barze, założył kilka drobnych firm. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, skąd było go stać na taki wystawny tryb życia. Zawsze musiał mieć wszystko najwyższej klasy. Najlepsze restauracje, pięciogwiazdkowe hotele. Tylko mnie źle nie zrozum. Maurice to poczciwy gość. Zawsze pierwszy wyciąga portfel, kiedy trzeba zapłacić duży rachunek. I zawsze płaci gotówką. Czuje wstręt do kart kredytowych. Trochę tajemniczy z niego człowiek. - A Lee? Czy on się zamierza z nią ożenić? - Paula obcesowo stawiała pytania, choć wcześniej nie miała pojęcia, że będzie ją na to stać. Ale czuła, że Williego może pytać o wszystko. Czuła, że uwielbia być niedyskretnym. - Skądże znowu. Na pewno nie Maurice. On lubi utrzymywać ludzi w stanie zawieszenia, tak że nigdy nie wiedzą, na czym stoją. Pewnie nauczył się tego w armii. Im wyższa szarża, tym więcej kombinatorstwa. Paula powoli sączyła swoje wino. Willie co chwila dopełniał jej kieliszek, a potem nalewał sobie nowy. Ależ on musi mieć mocną głowę, pomyślała Paula. - A ty co przez tyle lat robiłeś w Hongkongu? - zapytała. Willie uśmiechnął się promiennie. - A skąd wiesz, że to było tyle lat? - Musiałam od kogoś usłyszeć. Już nie pamiętam od kogo. - Wszystko jedno. Ja? Imałem się tego i owego. - Przysunął się bliżej i ściszył głos do, konfidencjonalnego szeptu. - Można by rzec, że byłem kimś w rodzaju dyplomaty - oczywiście, to nie ma nic wspólnego z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Kiedy jakiś A i B skakali sobie do gardła, to proszono mnie, żebym próbował ich ostudzić, przywieść do zgody