... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Pańskie słowo… — Na Boga, se?or O’Brien! — wybuchnąłem z niewypowiedzianą pogardą. — Sądziłem, że zamierza pan kazać swoim zbirom poderżnąć mi gardło po drodze. Nie zasługiwałbym na nic lepszego. Drgnął. Ja trząsłem się z wściekłości. W obu nas zaszła przemiana tak nagła, jak by obudził nas jakiś gwałtowny hałas. Przez pewien czas nie mówiliśmy słowa. Jedno spojrzenie na mnie wystarczyło mu. Przesunął ręką po czole. — Co za diabeł mieszka w tobie, chłopaku? — powiedział. — Nic, tylko wciąż popełniam omyłki. Podszedł do wąskiego okna i wychyliwszy głowę, krzyknął: — Szkuner nie wypływa tej nocy. Postawił widocznie kilku swoich zbirów na posterunku pod oknem. Nie usłyszałem, jaką otrzymał odpowiedź; ale po chwili powiedział wyraźnie, tak, aby go słyszano na dole: — Oddaję wara tego szpiega. — Potem wrócił, włożył pistolet do kieszeni i rzekł do mnie: — Głupcze! Jeszcze tak cię urządzę, że będziesz marzył o śmierci. — Zdradziłeś się pan nieźle — odparłem. — Kiedyś zdemaskuję pana. Będzie to moja zemsta za to, żeś śmiał mi zaproponować… — Co? — przerwał mi przez ramię. — Ty? Nie zrobisz tego — i powiem ci dlaczego. Dlatego że umarli nie mówią. Przeszedł przez drzwi — schludna postać hiszpańskiego prawnika, widziana od tyłu, cała w czerni, w wyniosłym obramieniu. Spokojne, niespieszne kroki oddaliły się w głąb krużganka. Już skręcił na rogu. Stuk jego obcasów rozlegał się echem po patio, w którego czerń wsączała się pierwsza zapowiedź świtu. ROZDZIAŁ PIĄTY Pamiętam, jak chodziłem po pokoju myśląc: „Źle jest, bardzo źle; co ja teraz zrobię?” Były to jakieś obłąkane rozmyślania, przy całej swojej bezcelowości tak intensywne, że aż mnie przeraziły. Potem przyszło mi na myśl, iż na razie nie mogę uczynić nic zgoła, i to poczucie niemocy, które, zdawałoby się, powinno było doprowadzić mnie do szaleństwa, przyniosło mi ukojenie. Na koniec usnąłem, jak usypia człowiek skazany na śmierć, straszliwie jakoś ukołysany nieuchronnością swojej ostatecznej zguby. Nawet po przebudzeniu dało mi to pewną równowagę. Umyłem się, ubrałem, wyszedłem z pokoju, zjadłem, powiedziałem „Dzień dobry, Cezarze” staremu major—domowi, którego spotkałem na galerii; wymieniłem uśmiechy z murzyńskimi chłopcami w bramie i przyglądałem się, jak inni, prawie nadzy murzyńscy chłopcy wyjeżdżają oklep na mułach i wśród wielkiego chlapania i głośnego rozgwaru pławią zwierzęta w morzu. Gromadka ludzi, niewątpliwie lugare?os, stała na plaży również przypatrując się mułom i wymieniając głośne żartobliwe okrzyki z czarnymi. Rio Medio, umarłe, zapomniane i zbezczeszczone miasto, leżało jak nagi szkielet na piaskach. Piaski były żółte, zatoka bardzo błękitna, lesiste pagórki bardzo zielone. Gdy mokre, brykające i potrząsające długimi uszami muły zapędzono z hałasem na powrót do stajni, całe życie tej krainy jak by się schroniło w owe intensywne barwy. Stojąc na zewnętrznym balkonie nad wielką bramą ujrzałem, jak gromadka lugare?os odwraca się, by spojrzeć na Casa Riego. Poznali mnie niechybnie i jeden z nich, wysunąwszy ramię spod peleryny, pogroził mi pięścią. Cofnąłem się w głąb domu. Był to w tym dniu jedyny, absolutnie jedyny groźny znak. Poza tym dzień przeszedł bez zdarzeń. Serafina nie opuszczała swych apartamentów; don Baltazar nie pokazywał się; ksiądz Antonio, spiesząc do pokoju chorego, powitał mnie tylko skinieniem dłoni. Nie dopuszczono mnie do Carlosa; zakonnica otworzyła drzwi, potrząsnęła głową i zamknęła mi je delikatnie przed nosem. Castro siedzący opodal na podłodze tak demonstracyjnie udawał, że mnie nie widzi, iż kazało mi to nie zwracać na niego najmniejszej uwagi. Od czasu do czasu po górnej galerii przemykała któraś z pokojówek w białej koszuli i kolorowej spódnicy, a raz wydało mi się, że spostrzegam czarną, sztywną postać dueny znikającą za filarem. „Se?or O’Brien — szepnął nie patrząc na mnie stary Cezar — był niezmiernie zajęty w Canalleria. Tam mu podano południowy posiłek