... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Bałam się... Przez chwilę wydawało się, że powie coś jeszcze. Ale i tym razem, tak samo jak wtedy, gdy przy innej okazji była tuż o krok od wyjawienia powodów swojego strachu, zamilkła. Wil nie pytał więc o nic więcej. - Cóż, w jednym masz rację - przyznał, siląc się na swobodny ton. - To ja powinienem pocieszać ciebie, a nie odwrotnie. W oczach dziewczyny pojawiła się iskierka zadumy. - Więc pamiętaj, aby to zrobić, gdy zobaczysz, że tego potrzebuję. Prześpisz się teraz? - Chyba tak. - Wil skinął głową. - Przynajmniej troszeczkę. Przesunął się, aby dziewczyna mogła przejąć ster, a potem usadowił się na dnie łódki. Zrobił sobie poduszkę z płaszcza i położył na niej zmęczoną głowę, po której ciągle błądziły myśli o Kamieniach Elfów. W końcu przymknął oczy. Uwierz w siebie, powiedział mu Allanon. Czy miał tę wiarę? Czy była ona wystarczająca? Myśli rozproszyły się i odpłynęły. Zasnął. Gdy się przebudził, było już popołudnie. Zesztywniały i obolały podniósł się z twardego dna łódki i przejął ster od Amberle. Odczuwał głód i pragnienie, ale nie mieli nic, czym mógłby je zaspokoić. Stracili wszystko podczas ucieczki przez Pykon. Wkrótce rzeka zaczęła się wyraźnie zwężać, a gałęzie drzew rosnących na brzegach zamknęły się nad nimi niczym baldachim. Cienie wydłużyły się; na zachodzie słońce wisiało nisko nad ścianą Gór Skalistych Szczytów i rozświetlało czerwonym blaskiem nadchodzący zmierzch. Natrafili na odcinek pełen katarakt i łódka zaczęła się gwałtownie kołysać. Wil starał się płynąć z dala od skał i utrzymywać kurs, dopóki nie znajdą się na spokojniejszych wodach. Gdy rzeka znowu skręciła na południe w swej długiej wędrówce ku równinom Callahornu, przybili do brzegu i wysiedli. Noc spędzili pod starą rozłożystą wierzbą rosnącą kilkaset jardów od Mermidonu. Najpierw ukryli łódkę w przybrzeżnych zaroślach, a potem zebrali dostępne tu owoce i warzywa na kolację i wyruszyli na poszukiwania czystej wody do picia. Nie znaleźli jej jednak, byli więc zmuszeni poprzestać na jedzeniu. Po kolacji porozmawiali jeszcze przez chwilę, a potem ułożyli się do snu. Ranek wstał jasny i przyjemny. Wil i Amberle podążyli na zachód, w kierunku Gór Skalistych Szczytów. Szli żwawo, ciesząc się ciepłem nowego dnia. Po drodze zjedli resztkę owoców, która pozostała od wczorajszego wieczora. Godziny mijały szybko. Zniknęła również sztywność mięśni, którą poczuli tuż po przebudzeniu. Około południa odkryli mały strumień wpływający wartko do stawu. Stwierdzili, że woda nadaje się do picia, i ugasili pragnienie. Nie mieli jednak żadnych pojemników, nie mogli więc zrobić zapasów. Z biegiem czasu Góry Skalistych Szczytów wynurzały się coraz wyraźniej zza ściany lasu. Ich potężne, przygarbione szczyty zajmowały całą przestrzeń zachodniego horyzontu. Jedynie na dalekim południu, gdzie leżały niedostępne bagna Shroudslip i gdzie nie było gór, niebo zakrywała gruba warstwa szarej mgły unoszącej się znad moczarów. Po raz pierwszy, od kiedy wydostali się z Pykon, Wil zaczął się zastanawiać, czy idą właściwą drogą. Decyzja, by popłynąć Mermidonem do lasów graniczących z górami, wydawała się słuszna. Teraz jednak nie był pewien, czy zdołają się wspiąć na te niebotyczne szczyty. Żadne z nich nie znało tych gór; nie wiedzieli również, czy znajdą jakiekolwiek przełęcze, które przeprowadzą ich bezpiecznie na drugą stronę. Czy nie zgubią się, pozbawieni opieki elfijskich żołnierzy? Przed zachodem słońca znaleźli się tuż na wprost ciemnej linii gór. Patrzyli, zadzierając wysoko głowy, na labirynty wysokich na tysiące stóp szczytów, które wyrastały jeden za drugim, bez żadnego śladu przełęczy czy wyłomu. Wil i Amberle przedzierali się przez las, dopóki nie znaleźli się na zboczu najbliższej góry. Pokrywały ją rozległe trawiaste pastwiska porośnięte dzwonkami i czerwonymi centuriami. Słońce już prawie zaszło, zaczęli więc szukać miejsca na biwak. Znaleźli spływający ze skał strumień, który zaprowadził ich do małej sadzawki znajdującej się w sosnowym zagajniku i tam rozłożyli się na noc. Znowu zjedli posiłek złożony z owoców i warzyw. Wil tęsknił za mięsem i chlebem i spożywał kolację bez większego apetytu. Na niebie pojawił się księżyc w nowiu i miliardy gwiazd. Wędrowcy owinęli się w swoje płaszcze, życzyli sobie dobrej nocy i zamknęli oczy. Wil zastanawiał się jeszcze, w jaki sposób zdołają się przedostać przez góry, lecz po chwili już spał. Gdy się przebudził, ujrzał siedzącego nie opodal chłopca, który przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem. Świtało; na dalekim horyzoncie pojawiła się zamglona, złocista kula słońca, którego promienie rozpraszały pozostałości nocnej szarości. Dzikie kwiaty pachniały oszałamiająco, a na soczystej zielonej trawie perliła się rosa. Wil zamrugał oczami, spodziewając się, że postać chłopca zniknie wraz z resztkami snu. Ale chłopak tkwił tam ciągle: siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, bacznie się im przyglądając. Więc to nie sen, pomyślał Wil i podniósł się na łokciu. - Dzień dobry - zaczął niepewnie. - Dzień dobry - odpowiedział uroczystym tonem mały nieznajomy. Wil przetarł jeszcze raz oczy i przyjrzał się siedzącemu uważniej. Chłopak był elfem, dość niskim, ale mogło to być tylko złudzenie. Był jednak drobnej budowy. Jego piegowatą i raczej pospolitą twarz okalały lokowate włosy w kolorze pustynnego piasku. Miał na sobie skórzane bryczesy i jasną tunikę. U nadgarstków wisiały małe woreczki